Fizykon.org - strona główna   | O witrynie |O autorze witryny | kontakt z autorem |

Przedostatnie wiadomości 
różne komentarze polityczne
czyli "taka sobie" daktikowa pisanina

Komentarze, felietony - archiwum
Polityka, obyczaje | Etyka, filozofia | Biznes, prawo | Edukacja | Gospodarka | Media | Inne | Nauka, technika, informatyka

Dział komentarzy i recenzji

Recenzje wydawnicze

Kwantechizm - Andrzej Dragan

Słowa kluczowe - Wiesław Babik

Filozofia (w) fizyce - Jarosław Kukowski

Epistemologia - Jan Woleński

Komentarze o szkole i edukacji

Komentarze związane z etyką i psychylogią

Komentarze polityczne 

Komentarze o mediach  

 

Filozofia
Dłuższe opracowanie

O pojęciu prawdy

Fundamentalizm i libertynizm

Mrzonki ateizmu

Opowiastki filozofujące

Krótkie myśli

Komentarze

O myśleniu twórczym

Liryka
Liryka fizyka

 

Droga życia

Przestrzeń

 

Blogi różne

Dlaczego wolne oprogramowanie...

Komentarze związane z etyką i psychologią

Komentarze o szkole i edukacji

 

 

Spis treści komentarzy polityczno - społecznych

Felieton o polskiej służbie zdrowia - czyli o zdrowiu na siłę 
Autostradą po kasę - komentarz o chciwości polskiego autostradowego biznesu
Niedoinformacyjna Rozpuda

Między poprawnością polityczną, a kwadraturą koła
 
Dołek logiki polskich żurnalistów  
Między bezrobociem, a "złą wolą" pracowników
Nie tylko o godzinnym szorowaniu zębów

Finansowanie znajomości...  
Jedyne prawo - zarobić!
  
Wybory do Sejmu 2005 
  
"Rynkowy" - czyli dla bogatych?...
  
Parada wokół d...

Dojenie kulturą
Meandry ekologii
Wyznania frajera
Czy warto jest mieć wysoki PKB?...
Na koniec roku - 15 lat transformacji
Wiek XXI - wiek obłudy
O Hitlerze, demokracji i niebezpieczeństwie strachu
Dlaczego nie jestem nacjonalistą...
Chwala_inspektorom
Kto miałby naprawić Rzeczpospolitą?
Parady homo, hetero, czy jak im tam...
O języku i "byciu w Europie"
O Polsce, złodziejstwie i prostych ludziach. 
O obrażalskich, (bez)prawiu, Internecie i ewolucji
Spam i polityka
Czy to jest złodziej, czy to jest
Od cwaniaka do prostaka
tworzenie świata bez wdzięczności
Polityczna poprawność, czyli kpiny z rozsądku i demokracji
Refleksja nad światowym biznesem i ludzką godnością
Za komuny było lepiej
Ruch Falun Gong
O demokracji

 

 

 

Felieton o polskiej służbie zdrowia - czyli o zdrowiu na siłę

Znowu doszła do mnie informacja o kolejnej podwyżce stawki zdrowotnej. Tak, wiem, że jest wielu chorych ludzi w tym kraju i wielka potrzeba pomocy im. Mamy przepełnione szpitale, kolejki do specjalistów i długi placówek opieki zdrowotnej. Wydaje się więc, że jedynym logicznym rozwiązaniem jest dołożenie nowych pieniędzy od tego systemu. Jednak czy na pewno?...

Od razu się zdradzę z moją tezą: jestem PRZECIWNY zwiększaniu obowiązkowej składki zdrowotnej. Z naprawdę WIELU powodów. Najważniejszy z nich nazywa się sprawiedliwość. Uważam, że niesprawiedliwe jest wymuszanie na ludziach finansowania owej niesprawnej machiny biurokratycznej (i całej masy patologii) jaką stanowi dzisiejsza służba zdrowia. Czuję, że Państwo Polskie postępuje wobec mnie nie fair nie dając mi w tym względzie wyboru.

Bo wcale nie przemawia do mnie tłumaczenie, że służba zdrowia ma za mało pieniędzy. Uważam, że jest WRĘCZ PRZECIWNIE. Najwyraźniej w tym systemie pieniędzy jest ZA DUŻO. Podam przykład z własnego doświadczenia:
   Jakieś 3 lata temu zdarzył mi się wypadek przy remoncie – nastąpiłem na gwóźdź i przebiłem sobie (na szczęście niegroźnie) stopę. Przypadek niespecjalnie skomplikowany i pewnie bym go całkiem zbagatelizował, gdyby nie świadomość, że stary brudny gwóźdź mógł być źródłem zakażenia poważną chorobą – tężcem. Więc uznałem, że czas skorzystać z usług naszej służby zdrowia i dać sobie zrobić zastrzyk przeciwtężcowy. W swojej naiwności wyobrażałem sobie to mniej więcej tak: pójdę do lekarza, on wysłuchawszy mojej sprawy wyciągnie strzykawkę, zrobi zastrzyk, a następnie ewentualnie policzy mi jakieś pieniądze do zapłacenia (gdyby owa usługa była jakaś ponadstandardowa). Rzeczywistość okazała się znacznie bardziej skomplikowana...

Pierwszym etapem procedury jest – oczywiście – zapisywanie się. Telefonicznie – nawet nie próbuj, bo numer albo jest non stop zajęty, albo nikt nie podnosi słuchawki. Poszedłem więc osobiście do recepcji w przychodni. Okazało się, że numerków już nie ma. Polecono przyjść później, a że aktualnie był piątek, to termin znalazł się dopiero na poniedziałek. Po weekendzie, w poniedziałek, gdy przyszedłem do recepcji zapisano mnie w końcu na jakiś termin u doktora – za mniej więcej 3 godziny. Przyszedłem o wyznaczonym czasie, ale okazało się, że... mojego lekarza akurat nie ma, a (nie informując mnie – bo przecież mój czas tu się nie liczy) przepisano mnie na zupełnie inną godzinę do kogoś innego. Całe szczęście, że miałem wtedy wolny dzień, więc pofatygowałem się do przychodni po raz kolejny za następne 3 godziny. Przyszedłem, usiadłem, bo oczywiście – była kolejka – wszak ustalenie dokładnego godzinowego terminu wizyty nie wiąże się przecież z chęcią zaoszczędzenia mojego czasu, a tylko z procedurami wewnętrznymi przychodni i owa godzina nie zobowiązuje do szybkiego przyjęcia. Po jakimś czasie oczekiwania, doczekałem się spotkania z panią doktor. Wszedłem do gabinetu, usiadłem na zydelku i wyłuszczyłem jej sprawę. Pani doktor pokiwała głową (już cieszyłem się, że wreszcie sprawę mam załatwioną), ale... akurat weszła jej koleżanka z recepcji. Beż żenady, że oto w pokoju znajduje się pacjent, który czeka na zakończenie jego sprawy, zaczęła dyskutować z lekarzem na temat jej potrzeby zdobycia recepty dla przyjaciółki. Panie sobie gadały, gadały... z 15 minut i pani doktor wypisała koleżance plik recept, a gdy ta ostatnia wyszła, a pani doktor wreszcie zwróciła się do mnie. Miałem nadzieję, że w końcu wyjmie tę strzykawkę i ampułkę, a ja dostanę zastrzyk przeciwtężcowy. Nic bardziej mylnego. Dostałem, ale... skierowanie do chirurga. Bo pewnie coś tak skomplikowanego jak rutynowy zastrzyk, to robota dla chirurga - specjalisty. Chirurg przyjmuje w innej przychodni i, oczywiście, tego dnia już poszedł do domu. Dogadałem się w sprawie wizyty na kolejny termin. Następnego dnia podreptałem do rzeczonego chirurga, który przeczytał receptę poprzedniej pani doktor i, autorytatywnie, potwierdził diagnozę, że – faktycznie – trzeba zrobić mi zastrzyk przeciwtężcowy. Wypisał receptę, a następnie polecił, żebym kupił sobie ów zastrzyk w aptece i przyszedł z nim do... pielęgniarki, która przyjmuje na 3cim piętrze. Na szczęście nie musiałem się już od niej po raz kolejny zapisywać i po zakupie medykamentu, wdrapaniu się na 3 piętro i krótkim odczekaniu, tężcowa szczepionka została wstrzyknięta do mojego krwioobiegu. Ufff...

Jak z tego widać, nasz system opieki zdrowotnej sprawę zwykłego zastrzyku przeciwtężcowego rozbudował do bizantyjskiej machiny biurokratycznej. W sprawę zaangażowanych było kilka recepcjonistek, dwoje lekarzy i pielęgniarka (nie licząc aptekarzy). A przecież – gdyby to było normalnie – poszedłbym zwyczajnie do lekarza, który na takie okazje powinien mieć przygotowaną ampułkę (wiadomo, podobne przypadki są dość częste – choćby w szkole, na boisku, więc najsensowniej byłoby reagować szybko) i po 5 minutach powinien załatwić sprawę. Ale tak dobrze nie ma – w końcu stać nas. No nie?... Strach pomyśleć, jak rozbudują się procedury, gdy stawka zdrowotna wzrośnie...

Tak więc, jak wspomniałem na wstępie, jestem zdecydowanie przeciw wymuszaniu na mnie finansowania tak marnotrawnego systemu jak polska służba zdrowia. Najpierw należy usunąć istniejące idiotyzmy w nim działające. Dobrą zasadą byłoby, że składka zdrowotna składa się z dwóch składników przymusowego i dobrowolnego. Przy czym ten przymusowy powinien być naprawdę obliczony na podstawowe zastosowania – powinien działać tanio, ale możliwie jak najsprawniej. Wszyscy Ci, którzy chcieliby czegoś więcej musieliby dopłacić. Poza tym oczekuję, że jako pacjent - klient, będę przez lekarzy traktowany jako osoba pożądana i oczekiwana. No i nie lekceważona (np. bezpardonowym zajęciem się załatwianiem sprawy koleżanki). To, że opisana wyżej sytuacja się zdarzyła świadczy o tym, że dla naszej służby zdrowia pacjent najwyraźniej jest mało potrzebny - pewnie pieniądze dostaje się za coś innego niż obsługa chorych.

W dzisiejszym systemie wszyscy muszą przymusowo finansować:

Rozbudowane struktury biurokracji – znajoma osoba ostatnio będąca u lekarza tak podsumowała wizytę: wywiad i diagnoza – 3 minuty; wypełnianie wszystkich formularzy – 30 minut.
Superdrogie, a do nie zawsze efektywne, kuracje wylobbowanych przez firmy farmaceutyczne i oferujące sprzęt do szpitali.
Leczenie osób, które, mimo wiedzy na temat zagrożeń, ignorowały podstawowe zasady zdrowia i bezpieczeństwa, a dziś chyba powinni w większym stopniu ponosić konsekwencje swoich świadomych wyborów (nałogowi palacze, narkomani, osoby notorycznie ignorujące zalecenia higieny itp.).
Mechanizmy korupcyjne typu: refinansowanie specyfików na lewe recepty – jakiś czas temu prasa pisała o przypadku lekarza, który przepisywał dla emerytów – weteranów Viagrę (bez ich wiedzy), a następnie recepty sam realizował, by zarabiać na odsprzedaży leków. To, że cwaniacy - oszuści chcą łatwo zarobić, to mnie nie dziwi. Dziwi mnie tylko jedno: dlaczego w ogóle taki specyfik jak Viagra jest/był na liście leków refundowanych?...

Do tych wydatków należy doliczyć wszystko to co pewnie wylobbują różne grupy interesu: zapłodnienia in vitro, operacje kosmetyczne, środki antykoncepcyjne, czy inne leki/terapie, które nie służą bezpośredniemu ratowaniu życia, czy zdrowia, a jedynie podnoszeniu komfortu i sprawianiu przyjemności wybrańcom, którzy wiedzą jak z tego systemu coś dla siebie uszczknąć.

Do tego osoba pracująca ma często znikome szanse na dostanie się do lekarza w sensownym terminie. Typową sytuacją obecnie jest, że przychodnie okupują rzesze emerytów, dla których zajmowanie się własnym zdrowiem stanowi główną treść życia, a niemała część ich wizyt lekarskich służy bardziej potrzebie wyżalenia się i wzbudzenia zainteresowania, niż ma związek z prawdziwym, aktywnym leczeniem. Człowiek pracujący, który u szefa z trudem zyskuje zwolnienie na dzień czy dwa, wpuszczony w leniwą emerycką atmosferę „na wszystko jest czas” dostaje białej gorączki. I często rezygnuje w ogóle z wizyty, czy badania (sam w ten sposób reaguję), byle tylko nie przeżywać gehenny kontaktu ze „zdrowotną” biurokracją. Potem w mediach mamy użalanie się: jak się ci ludzie nie badają profilaktycznie, jako to przychodzą do lekarza w ostatniej chwili, jak są mało przezorni...
Tylko, że dla zaganianego, normalnie pracującego człowieka kontakt z polską służbą zdrowia jest taką gehenną, że często woli pogodzić się z perspektywą niewykrytej choroby, a nawet przedwczesnej śmierci, niż narażać na upokorzenia i przykrości kontaktu z instytucją spod znaku białych fartuchów.
No, chyba że ma się pieniądze na wizytę prywatną - co właściwie w przypadku choroby okazuje się koniecznością dla osób nie mających czasu w nadmiarze. Oczywiście rozumiem, że emeryt też pacjent i należy mu się opieka. Tym bardziej, że hipochondrycy to tylko część (mniejsza) ludzi starszych. Ale może warto by pomyśleć o jakiejś – choćby symbolicznej – odpłatności za wizyty u specjalistów, bądź w inny sposób ograniczyć wizyty u lekarzy, jeśli w rozsądnych warunkach można by zastąpić jakąś inną formą terapii, kontaktu z osobą, która nas wysłucha. Może warto by leczenie starszych osób, czy chorych przewlekle zorganizować w ramach odrębnej ścieżki medycznej.

Nie jest tajemnicą, że na zdrowie można wydać DOWOLNIE DUŻE pieniądze. Zawsze da się znaleźć ktoś, kogo by można, niezwykle drogimi zabiegami, jeszcze kilka tygodni dłużej utrzymać przy życiu. Można też (całkiem rozsądnie) przekonywać, że w ogóle powinniśmy ludzi leczyć wyłącznie najdroższymi medykamentami (czy jednocześnie najlepszymi, to już inna sprawa). Bo przecież one się ludziom „należą” (a co nie jestem wart, żeby mnie leczyć pigułką za 10 tys. zł?!!!). Można kupować najnowocześniejszy sprzęt do szpitali (który później często stoi nieużywany, bo biurokraci nie będą mogli się dogadać w sprawie finansowania kosztów jego użycia). Problem w tym, że owe PIENIĄDZE NIE SĄ ZNIKĄD. Pieniądze na leczenie, pochodzą (są przesunięte, wyrwane) m.in. z wydatków na żywność, na ochronę środowiska, na wypoczynek, na zdrowe ubranie. Można powiedzieć polskiemu społeczeństwu: powinniście się zaharowywać i rezygnować z wielu aspiracji życiowych, byle tylko lepiej się leczyć w przypadku choroby – oddajcie więc prawie wszystkie zarobione pieniądze na finansowanie służby zdrowia!

Oczywiście wszystko można. Można nie pójść do kina, ale kupić jakieś droższe leki, można zrezygnować z urlopu, a dzięki temu powstanie gdzieś może nowoczesny szpital, można nie wymienić rur, czy okien w domu, jeździć starym gratem, zamiast nowym samochodem, ale za to w razie wypadku sprawniej nas będą intubować... Tylko, jaki w tym sens? Czy aby na pewno leczenie się jest ważniejsze niż jakość reszty życia? W końcu jak (z powodu przesunięcia pieniędzy na lecznictwo) nie zadbamy o ochronę środowiska, to i tak przybędzie chorych. Jeśli, zmuszeni oszczędnościami związanymi z finansowaniem ochrony zdrowia, nie kupimy samochodu z lepszymi hamulcami, to jest duża szansa, że odbije się to na liczbie ofiar wypadków. Itp. Życie, gospodarka, to system naczyń połączonych, zwykle przeznaczając fundusze na jeden cel, osłabiamy inne.

A z resztą – jeśli już ktoś bardzo chce zabezpieczyć się w dziedzinie ochrony zdrowia, to niech robi to na własny rachunek. Niech wykupuje dodatkowe ubezpieczenia, które dadzą mu prawo do luksusowej terapii po zachorowaniu, ale niech nie zmusza do tego innych. Dlaczego ktoś nam narzuca swoją wizję życia? Uważam, że powinienem mieć prawo wyboru między skupieniem się na ubezpieczaniu od zachorowania, a finansowaniem aktualnego życia – powinienem mieć prawo do wyboru, czy pieniądze przeznaczę na urlop, albo siłownię (też żeby chronić zdrowie), czy na koszty przyszłego leczenia.

A jak potraktować osoby wkalkulowujące ryzyko swoich niebezpiecznych zachowań w życie, powinny też jakoś ponosić konsekwencje swoich wyborów. Czyli możemy postawić takie pytanie:
Jeśli ktoś, świadomy zagrożenia, pali papierosy przez cały życie, to czy ma prawo żądać od innych rezygnacji z ich pieniędzy, jeśli on zachoruje i potrzeba mu teraz wyjątkowo drogiej terapii? Czy ma prawo żądać: jestem teraz chory, więc teraz wszyscy aktualnie pracujący zrezygnujcie (choćby częściowo) ze swoich pasji, przyjemności, bo musicie się dołożyć do mojego leczenia?
A osoby podejmujące inne ryzykowne zachowania? - Czy mają prawo żądać od reszty społeczeństwa składki na efekty ich własnych wyborów? Niby dlaczego? Dlaczego ktoś, kto żyje roztropnie ma ponosić koszty (choćby w postaci zwiększonej składki zdrowotnej) lekkomyślności innych?...

Oczywiście - jakaś forma solidarności jest potrzebna. Jesteśmy ludźmi wśród ludzi i nie mamy prawa odwracać się od cudzego nieszczęścia. Również zawinionego. Jednak wszystko ma swoje granice. W końcu my też będziemy kiedyś starzy i będziemy potrzebowali pomocy medycznej. Ale śmierć i tak w końcu nas dopadnie.

Nie zgadzam się z twierdzeniem, że życie i zdrowie jest dla ludzi najwyższą wartością. Przeczy temu wiele zachowań - od świadomie kultywowanych niebezpiecznych zachowań, poprzez nałogi, obżeranie się, lekceważenie zasad higieny. Zdrowie staje się dla nas większą wartością, gdy zaczyna szwankować, ale zapewne większość z nas wolałaby żyć krócej ale wygodniej, pełniej, ciekawiej, niż co prawda bardzo higienicznie i zdrowo, a za to nudno i w nieustannym reżimie ochrony przez znanymi zagrożeniami. Tak już jest i chyba większość z nas to przyzna. Gdyby dzisiaj spytać kogoś z jakich swoich pasji i przyjemności chciałby zrezygnować, żeby się lepiej zabezpieczyć w przypadku choroby?, to jedni może by zrezygnowali z czegoś, a inni by powiedzieli: chcę teraz żyć pełnią życia, a nie ścibolić pieniądze na walkę z chorobami. I jak przyjdzie czas odejścia, to przyjmę to zgodnością - bez żebrania o jeszcze kilka tygodni życia za cenę kupowania dla mnie najdroższych specyfików podtrzymujących życie i zdrowie. I mają chyba prawo do takiego wyboru.

Dlatego, zamiast wymuszania na wszystkich kosztownego finansowania naszej opieki zdrowotnej, uczciwiej byłoby oprzeć się na zróżnicowaniu zasad – chcesz mieć lepszą opiekę, to płać większą składkę, albo nie dostaniesz później kuracji droższej niż wskazuje określony limit. Jeśli ci jednak nie zależy na zabezpieczeniach, to też masz do tego prawo. I jednocześnie, jeśli się nadmiernie obżerasz i nie dbasz o zdrowy tryb życia, to też nie masz prawa żądać od innych dodatkowego finansowania skutków swojej lekkomyślności. Bo skoro jest wybór, to powinna być też jego konsekwencja.

Oczywiście nie chodzi o jakąś przesadę. Jakieś minimum (także finansowanej obowiązkowo) ochrony zdrowia w cywilizowanym kraju jest koniecznością. I trzeba też częściowo dofinansować tych, którzy są wyjątkowo biedni, nieporadni. Ale niech to będzie rzeczywiście blisko minimum i niech system uświadamia ludzi na temat konsekwencji (także finansowych) ich życiowych wyborów. Jednak aktualnie nasz system opieki zdrowotnej jest wyjątkowo patologiczny – nie skłania do oszczędności, nie promuje zachowań prozdrowotnych, sprzyja korupcji. Najpierw trzeba go naprawić, a dopiero później myśleć o zwiększaniu składki. W aktualnym układzie zwiększone nakłady pójdą na finansowanie tych, i kolejnych, patologii.

 Michał Dyszyński - dodano do serwisu 6 lipca 2008
zaktualizowano 11 lipca 2008

 

Autostradą po kasę

Kiszki się w człowieku skręcają, gdy czyta się komentarze na temat polskiego systemu budowy i finansowania autostrad. Ostatnio, gdy rząd próbuje znieść w Polsce winiety dla ciężarówek pojawiają się "obrońcy" polskich dróg i lamentują: jak to "rząd" nierozważnie rezygnuje z tych winiet, bo wtedy kuriozalnie wysokie ceny za przejazd autostradami wymuszane przez firmy nimi zarządzające wypłoszą kierowców. Zgroza?

I to oczywiście tej sytuacji winien jest rząd, a nie zarządcy autostrad...
Bo posiadacze autostrad przecież MUSZĄ (!) działać we własnym interesie, muszą (!) zarobić. I to dobrze zarobić, bo przecież kiedyś wyłożyli jakieś pieniądze! A skoro tak, to zarobki muszą być odpowiednio "godziwe". I rząd jest winny, że być może te kokosy nieco się ukrócą (w istocie minimalnie, bo dalej - jako monopoliści będą zarabiać nieprzyzwoicie dużo)...

Co więc w takiej sytuacji rząd powinien zrobić?...
- To wprost pewnie lobbystom autostradowym przez gardło nie przejdzie, ale pewnie najlepiej byłoby, żeby - skoro już z winiet na te kosmiczne opłaty za przejazd niewielkimi odcinkami autostrad nie starcza... opodatkować jakoś te przejazdy. Niech cały kraj się dołoży, żeby najbogatsi ludzie w kraju mogli zarobić jeszcze więcej... Niech dołożą wszyscy, którzy dzisiaj liczą każdą złotówkę - bo może nie starczy na podstawowe potrzeby, żeby liczniki milionów na kontach rekinów polskiej finansjery szybciej tykały, żeby zliczały kolejne przyrosty. Bo oni przecież muszą osiągnąć lepszy wyniki na liście Fortune500...

Ktoś powie: przecież nikt tak nie napisał. Owszem nie napisał wprost, ale zastanówmy się:
Co by można zrobić (jeśli owe opłaty, z resztą za naprawdę krótkie odcinki dróg, są już nieproporcjonalnie wysokie), żeby pieniądze z winiet pokryły wymagania firm zarządzających autostradami?
Opłaty winietowe są wyszacowane na normalnym europejskim poziomie (i w innych krajach takie pieniądze finansują autostrady bez problemu), więc samych tych opłat ruszyć nie można bez narażenia się na protest regulatorów unijnych. No więc skąd te pieniądze wziąć?
Raczej nie widać innych rozwiązań, tylko finansowanie z budżetu, czyli z podatków...

I chyba do tego dążą nawoływania lobbystów autostradowych - żeby, co prawda może bez ogłaszania tego zbyt szeroko, zgodzić się na każde wygórowane żądania koncesjonariuszy - bo przecież skoro mamy autostrady, to już nie będziemy musieli wydawać na remonty innych dróg, a więc jeszcze te pieniądze z podatków można by "drapnąć".

Czy polscy bogacze naprawdę są pozbawienie resztek przyzwoitości?...
- Obawiam się, że faktycznie nawet tych resztek niestety już nie posiadają. Chęć zarobienia, bycia pierwszym w osiąganiu pomnażaniu fortun, przysłania dużej części z nich fakt podstawowy, że oprócz kont bankowych przede wszystkim liczy się nasze człowieczeństwo, to kim jesteśmy naprawdę, czyli ile ofiarowaliśmy innym ludziom a nie tylko to, ile pieniędzy udało nam się wyssać z otoczenia. Pieniędzy, których i tak nie będziemy w stanie wykorzystać. W tym kraju dla jakiejś części osób nie liczy się kompletnie nic poza ZAROBIĆ, ZAROBIĆ!!, ZAROBIIĆ!!!!! JESZCZE WIĘCEJ ZAROBIIIIIIIIIIIIĆ!!!!!!
Brrrr... Co za ludzie...

 

 Michał Dyszyński 12.03.2008

 

Niedoinformacyjna Rozpuda

Od jakiegoś czasu polskie media serwują nam kolejne informacja z frontu walki o dolinę Rozpudy. Z jednej strony barykady mamy gromadę ekologów i ludzi z całej Polski zatroskanych o dobro środowiska naturalnego; z drugiej mieszkańcy Augustowa, którzy mają już dość stad tirów jeżdżących przez środek ich miasta i przedstawicieli ministerstw środowiska i transportu optujących za budową autostrady przecinającej chroniony teren unikalnych torfowisk. Kto ma rację?

- Ja nie wiem...
I niestety, pewnie szybko się nie dowiem :(.

I właśnie o tym chciałem napisać – tzn. nie o samym sporze (bo nie uważam, abym przy tym poziomie doinformowania miał prawo się wypowiadać), ale o rzetelności mediów w informowaniu. Bo niestety, choć docierają niby coraz to nowe wiadomości, to nie rozświetlają one stanu mojej świadomości w kluczowych sprawach. Bo właściwie, to sposób informowania o sprawie Rozpudy uważam za ewidentną kpiną z odbiorców wiadomości. Obserwuję w prasie i telewizji grupę ekologicznych aktywistów, ministrów, transparenty, dowiaduję się jak to w spór angażuje się UE i ludzie z całego kraju, tylko nie mogę się dowiedzieć nic na temat kwestii dla sprawy absolutnie kluczowych:

Czy rzeczywiście nie da się tej drogi inaczej poprowadzić?
– Jeśli się da, to jakie inne zagrożenia wystąpią w tym przypadku?
Jakie wygląd porównanie szacowanych kosztów alternatywnej lokalizacji?
Kto miałby je ponieść?...
Jakie inne ważkie argumenty mają obie strony? (oczywiście poza samym faktem, że jedni nie chcą tam drogi z powodu torfowiska, a inni chcą szybkiej budowy obwodnicy z powodu tirów niszczących ich miasto). Np. ile czasu trwałoby opracowanie nowej trasy, jakie są koszty ewentualnych odszkodowań (choćby w zarysie – duże, czy małe) itd....

Odnoszę wrażenie, że media traktują swoich odbiorców jako gromadę bezmózgich sensatów szukających wyłącznie emocji. Że ludzi tak naprawdę nie obchodzi, czy lepsza jest jedna, czy druga opcja, ale jałowe emocjonalne rozterki w stylu: ci chcą tak, a tamci inaczej, ci znowu tak, ale ci inaczej... oj jak się mocują, oj jak się starają... a jak oni są zaangażowani, jak siedzą w tych namiotach i jak protestują. I te bagna i torfowiska, jakie wartościowe... a przyroda, jaki to bezcenny dar, ale ci mieszkańcy Augustowa, jaki oni tam mają problem, bo pod kołami tirów giną ich dzieci, oj jaki dramat, jaki dramat... Itd.

Być może to ja jestem wyjątkiem w tym kraju, ale mam absolutnie dość skupiania się dramatach i emocjach (choć doceniam ich znaczenie), i chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej o istocie sporu. Bo być może będzie jakieś referendum, od którego zależeć będzie dobro ludzi, dobro kraju, więc każdy powinien wiedzieć coś więcej o sprawie niż tylko, że ludzie się tym emocjonują. Być może nie chodzi tylko o protesty i demonstracje, ale najpierw o sensowne działania, mądre decyzje, które trzeba ze strony opinii publicznej monitorować...

Ale kogo to obchodzi? Zamiast tego w kolejnych aktach informacyjnego spektaklu pewnie znowu "dowiem się" rzeczy oczywistych -  że ekologom jest zimno, mieszkańcom smrodliwie od spalin, a ktoś tam protestuje, przeciwko czemuś tam i się bardzo przy tym zaangażował. Dostanę następną papkę pseudoinformacji - żer dla jałowych emocji. 
Może faktycznie z tym domaganiem się konkretów jestem dziwakiem?...

Michał Dyszyński
Dodano do serwisu 26 lutego 2007

 

 


Między poprawnością polityczną, a kwadraturą koła

Kwadratura koła jest chyba najbardziej znanym przykładem problemów nierozwiązywalnych. Na tyle ciekawym, że historycznie niezwykle bogatym w przykłady. Przez setki lat matematycy całego świata próbowali metodami prostych przekształceń (wyłącznie z użyciem cyrkla i linijki) skonstruować kwadrat o polu dokładnie równym polu koła o zadanym promieniu. Dopiero w roku 1882 matematyk Lindemann udowodnił, że próby te są syzyfowe - postawione zadanie nie da się rozwiązać w skończonej liczbie kroków.

Ale nie o matematyce tu będzie. Wbrew pozorom.... Tylko o polityce. Więc przechodzę do rzeczy.
Refleksję moją wywołała wiadomość zaprezentowana nam przez serwis Interii (a pewnie inne serwisy też ją zamieściły): http://fakty.interia.pl/swiat/news?inf=722284. Jak można w niej przeczytać we Francji odrodził się antysemityzm. Na nowo. Po tylu latach edukacji w duchu poszanowania innych kultur i religii. A wszystko pewnie byłoby "dobrze" gdyby antysemityzm po prostu zaprezentowali "tradycyjni" Francuzi. Wtedy dałoby się ich po prostu potępić, napiętnować, zmieszać z błotem, albo co tam jeszcze... 
Niestety (dla zwolenników politycznej poprawności), antysemityzm francuski odrodził się w pokoleniu... "braci" emigrantów muzułmanów!

I tu poprawność polityczna ma prawdziwą zagwozdkę. Bo przecież z jednej strony od dawna głosi, że wszystkie kultury, religie, narody są sobie równe. Że nie ma gorszych lepszych i że trzeba "zrozumieć" wszelkie trudne do zaakceptowania zachowania - czy to muzułmańskich fanatyków, czy kręgi żydowskich publicystów domagających się nieustannego, troskliwego zainteresowania opinii publicznej swoim narodem. Tak samo dobrzy i warci "zrozumienia" i wysłuchania są grupki pseudoekologicznych oszołomów, jak bandy wyrostków podpalające samochody. Oni wszyscy "nie się przecież niczemu winni", bo winni są zwykli obywatele, którzy co dzień pracują w milionach firm, a do tego nie kradną, nie podpalają i nie domagają się szczególnego zainteresowania - słowem: są obrzydliwie normalni (normalność jest winą ewidentną, nie podlegającą dyskusji).

I tu nagle, na owych normalnych trudno teraz zrzucić winę na antysemityzm. Bo Żyda zabija inna mniejszość - muzułmańscy imigranci. Cóż wyznawca poprawności politycznej może począć z takim fantem?
- Skoro Żydzi na pewno nie są niczemu winni (mają na stałe zabukowane miejsce narodu uciskanego); ale imigranci też przecież są mniejszością - niezrozumianą przez otoczenie (uciskaną) grupą. Tutaj winy być też nie może. Ale jeden człowiek zginął, a pewnie niedługo zginą kolejni. Nikogo nie można tu obarczyć winą, a trudno też w nieskończoność akceptować zabójstw, tłumacząc to odmiennością kulturową. Jednym słowem - kwadratura koła.

Ja obstawiam (ekstrapolując absurd myślenia zwolenników politpoprawności), że jednak winni "okażą się" znowu zwykli Francuzi - czyli albo francuski system szkolnictwa, może też jakieś tam inne władze. Bo przecież nie spowodowały jakiejś czarodziejskiej przemiany w umysłach, za pomocą jakiejś genialnej argumentacji nie dotarły do mózgów młodych awanturników, od dziecka wychowywanych w tradycji plemiennej i narodowej nienawiści. Bo przecież (wg politpoprawnej ideologii) wszystko jest jednakowo dobre - kultura jawnie głosząca nienawiść i zemstę, czy też tyranię facetów, wobec "ich" kobiet. Ale to taka kultura i nie wolno krytykować. 

A "po mojemu" jest po prostu tak:
Nie da się w nieskończoność picować faktów, że pewne kultury są po prostu ZŁE. BARBARZYŃSKIE. WREDNE. OKRUTNE. Po prostu są. I nie są tak samo dobre jak inne, dopóki jawnie popierają przemoc. Tak po prostu. Niektóre kultury, tradycje ŹLE WYCHOWUJĄ. I pewnie trudno będzie ludziom wychowanym w tych kulturach wytłumaczyć fakt, że przemoc nie powinna być podstawową metodą funkcjonowania w społeczności. 
A nie będzie łatwe wytłumaczyć tym złym kulturom, że jest jednak są ZŁE. Po prostu są złe, bo propagują przemoc w imię ... (właściwie obojętne w jakie imię).  Niestety, nie wszystko w życiu jest łatwe. Ale trzeba kiedyś postawić sprawę jasno - to, że ktoś nam się nie podoba z powodu jego religii, czy czegoś tam innego nie uprawnia do zabicia owej osoby. Takie są zasady cywilizacji europejskiej. Tak ustalono już wiele wieków temu i większość ludzi jednak to akceptuje. A kto nie akceptuje, ten postępuje ŹLE. Nie jakoś tam "dobrze inaczej", czy też ogólnie ma rację, ale coś "źle zrozumiał". Powinien wiedzieć, że został uznany za bandziora. Nawet jeśli był w swojej agresji zaangażowany, pełen poświęcenia, zgodny z tradycją, czy co tam jeszcze.  Ale były bandziorem i czekają go zwykłe konsekwencje faktu zabicia innej osoby - czyli kara przewidziana w kodeksie. 

Michał Dyszyński dodano do serwisu 2 9 lutego 2006

 

Dołek logiki polskich żurnalistów

Jakiś czas temu przeczytałem dość interesującą relację z badań socjologicznych poświęconych stosunkowi polskiego społeczeństwa do demokracji. Artykuł został zamieszczony na pierwszej strony „Gazety Wyborczej” i nosi tytuł „Polska demokracja w dołku”. Pozwolę sobie zacytować pierwsze 2 zdania z tego artykułu: Ponad połowa Polaków - 52 proc. - twierdzi, że rządy niedemokratyczne mogą być niekiedy lepsze niż demokracja. To najbardziej nieprzychylny wynik od początku lat 90.

Teraz pozwolę sobie na komentarz. I wbrew pozorom, będzie nie na temat demokracji, a na temat sensu słów i stosunku do ewidentnych słów i faktów. Bo spójrzmy na sprawę logicznie: jak w zgodzie z realiami można odpowiedzieć na pytanie postawione w sposób następujący: czy rządy niedemokratyczne mogą być niekiedy lepsze niż demokracja?

Moim zdaniem już prosta analiza sensu tego pytania raczej nie pozostawia wielu wątpliwości. W końcu wyrażenia „mogą być” i „niekiedy” sugerują zwrócenie uwagi na samą potencjalną możliwość sytuacji - np.  w której zmanipulowany przez populistów tłum wybiera ewidentnie gorsze rozwiązanie, niż rozsądny człowiek nadużywający w pewnym momencie władzy dla ratowania wyższych wartości. Przykłady tego rodzaju historia zna. I to dość liczne.

Oto przykłady ilustrujące mój typ rozumowania:

1.     Gdyby przed (jak najbardziej demokratycznym!) dojściem Hitlera do władzy, jakaś siła polityczna powstrzymała na kilka lat (do czasu uspokojenia ogólnego rozgoryczenia niemieckiego społeczeństwa) procedury demokratyczne i uniemożliwiła wybór tego superzbrodniarza na wodza Rzeszy Niemieckiej, to miliony osób poległych w czasie III wojny światowej, być może dożyłoby spokojnej starości. Chyba nie ma tu dużych wątpliwości, że demokratyczny wybór wodza faszystowskich Niemiec, był gorszy niż wstrzymanie demokracji na kilka lat, do momentu, aż się sytuacja wyjaśni.

2.     Jeśli, przy dzisiejszych wzburzonych nastrojach w kolejnych krajach islamskich, dojdzie do wyboru na najwyższe stanowiska władzy kolejnych ukierunkowanych na terror fundamentalistów, to szybko możemy się obudzić w świecie zdominowanym przez wodzów - ekstremistów szantażujących państwa demokratyczne arsenałami swojej broni biologicznej, chemicznej, a może i atomowej. I pewnie przyjdzie nam wtedy wzdychać do rządów co prawda niedemokratycznych, ale za to nieco bardziej rozsądnych. W końcu demokracja jest w dużym stopniu kształtowana przez populistów i ulicę, a nie rozsądek elity intelektualnej.

3.     Dla socjologów oczywiste jest, że popularność osób wybieranych do władz zależy w dużym stopniu od siły medialnej, możliwości kupienia sobie wizerunku, zdobycia pozytywnej popularności. W końcu nie na darmo wydawane są miliony dolarów na kampanie wyborcze. A przy odpowiednio dużych środkach możliwe jest wykreowanie na zbawcę narodu dowolnej ludzkiej kreatury, lub miernoty podatnej na manipulację gangsterów politycznych. Jeśli dodamy do tego niedorozwój niezależnej prasy i postępujące zaburzenie świadomości społeczeństw, to łatwo można wyobrazić sobie sytuację, w której wybrane demokratycznie władze zgromadzą „śmietankę” typów spod ciemnej gwiazdy.

4.     Jeśli dzisiaj w kraju typu Pakistan (posiadającemu broń jądrową) uda się demokratycznie dojść do władzy fundamentalistom (a jest to całkiem prawdopodobne z racji popularności ruchów islamistycznych w tym kraju), to być może w wyniku ich działań cały świat da się wciągnąć w zawieruchę o niewyobrażalnych konsekwencjach. Więc może w takiej sytuacji lepiej byłoby ratować się brakiem demokracji, niż zdawać się na wybór rozgrzanej emocjami, i kazaniami islamskich duchownych, ulicy.

Dla autora tych słów jest OCZYWISTE, że w wielu sytuacjach rządy demokratyczne okażą się mniej skuteczne, wydolne, uczciwe, niż władza autorytarna. W końcu wiele zależy od tego w jakich warunkach ta demokracja funkcjonuje, jak mądrzy i odporni na manipulację są wyborcy. W szczególności w warunkach wojny trudno jest sobie wyobrazić demokratyczne debaty i procedury i wtedy brak demokracji jest po prostu lepszy.

Jednak jednocześnie!
- Mimo, że zdaję sobie sprawę z niedostatków demokracji, nie chciałbym zmiany tej metody wyłaniania władzy na inną – na np. pucze wojskowe, czy zamachy stanu. Bo w zdecydowanej większości przypadków (ale jednak nie we wszystkich przypadkach!) demokracja okazuje się być jednak lepsza.

Tak więc na pytanie, czy „niekiedy” jest „możliwe”, że brak demokracji będzie lepszy niż legalne wybory, śmiało odpowiadam – owszem tak. Odpowiadam w ten sposób, mimo że jestem zdecydowanym zwolennikiem demokratycznej formy rządów.

Ciekawe jest natomiast wyciąganie wniosków przez grono dziennikarskie. Oto ludzie, którzy w ogóle ośmielają się widzieć jakieś niedostatki demokracji, którzy nie mają ślepej wiary, że każda możliwa jej forma, jest lepsza od każdego możliwego stanu rządów – tacy ludzie traktowani są od razu jako przeciwnicy. A może nie są wcale przeciwnikami demokracji (jak np. autor tych słów), ale po prostu w zgodzie z rozsądkiem odpowiadają na pytania zawarte w ankiecie?...

Nasuwa mi się tu jeszcze jedna, nieco głębsza refleksja. Związana jest ona ze spostrzeżeniem, jak nielogicznie może działać ludzki umysł. Bo faktycznie wielu ludzi (nie wiem czy nie większość) uważa, że na czyjeś oszustwo, reakcją rozsądną jest... oszustwo w przeciwną stronę. Nie trzymanie się prawdy, nie wyjaśnienie bezstronne, ale właśnie przegięcie w przeciwnym kierunku. W powszechnej świadomości oszustwo zyskuje swoją nobilitację, jeśli tylko ktoś skrzywił prawdę „odwrotnie”. Czyli – na zarzut chamstwa (załóżmy, że niesłuszny), mamy skłonność do mówienia, o tej osobie jako o wzorze grzeczności. I odwrotnie, jeśli kogoś zbytnio chwalą, to często reakcją jest argumentacja wysuwająca przesadzone oskarżenia. Inaczej mówiąc – staramy się „wyrównywać poziom” oceny poprzez przegięcia o przeciwstawnej wartości.

I niestety, często nie zdajemy sobie sprawy z tego, że dajemy się wtedy wmanewrowywać w głoszenie poglądów, których w rzeczywistości nie wyznajemy.  A później sami gubimy się w tym gdzie jest prawda, a gdzie jej nadinterpretacja.

Podobną tendencją jest powszechne przekonanie, że oszukiwanie jest poprawne, jeśli jego źródłem jest jakaś forma lojalności. W typowej świadomości „dobry” rodzic powinien myśleć i mówić o swoim dziecku, jak o najwspanialszym i najmądrzejszym. Jeśli jest realistą i widzi z równą ostrością zarówno zalety, jak i wady swego potomstwa, to pewnie swego dziecka „nie kocha”. Sytuacja jest jeszcze bardziej wyraźna w przypadku stosunku do własnego narodu. Tutaj np. samo powiedzenie, że Polacy też dokonywali złych czynów (co jest historyczną oczywistością, bo w każdym narodzie są jasne i ciemne karty historii) szybko spotka się z zarzutem „kalania własnego gniazda”, czy wręcz „zdrady narodu”. Ogólnie, kręgi „patriotyczne” zwykle nie chcą słuchać przyznaniu się jakiejkolwiek (!) złej strony ich narodu.

Ja osobiście uważam tego rodzaju postawę intelektualną za szkodliwą. Za grzech względem własnego umysłu, formę głupoty, niedojrzałości. Bo po dokonaniu takich wielu lojalnościowych skrzywień postrzegania świata, pogubimy się w tym co jest prawdą, a co jej deformacją. I grozi nam, że zaczniemy podejmować decyzje nieadekwatne do rzeczywistości. A w konsekwencji zwykle zaszkodzimy sami sobie.

Podam może bardzo prosty, ale przez to wymowny przykład. Ktoś, kto w imię solidarności, czy poczucia lojalności chce uznawać swojego kolegę za niepokonanego mistrza walk ulicznych, łatwo może przecenić jego możliwości i wmanewrować w niebezpieczną sytuację. Potem okaże się, że znacznie silniejszy przeciwnik „dołoży” naszemu idolowi. A może dołożyć tak skutecznie, że ten już się nie podniesie...

Dlatego chyba bezpieczniejszą postawą niż oszukiwanie siebie i innych w imię lojalności, jest pokorne uznanie prawdy, a kwestie uznania, wiary w czyjąś wartość można przenieść na inny poziom – poziom naszego wyboru i akceptacji POMIMO WAD. Mówiąc inaczej – można kochać swój kraj, POMIMO tego, że miał on ciemne karty historii. Można akceptować trud i starania ulubionego sportowca POMIMO, że aktualnie nie odnosi on sukcesów. Można kochać własne dziecko, POMIMO tego, że zachowuje się źle, że sprawia nam kłopoty. I wcale nie trzeba do tej miłości robić sobie samemu „wodę z mózgu”.

Szkoda tylko, że nasi dziennikarze traktują całe społeczeństwo tak, jakby w imię lojalności, czy politycznej poprawności, powinno zakłamywać oczywiste prawdy.

Michał Dyszyński dodano do serwisu 9 lutego 2006

 

Między bezrobociem, a "złą wolą" pracowników

Dość ciekawe informacje na temat rynku pracy przekazują ostatnio media 
( np. http://www.rzeczpospolita.pl/gazeta/wydanie_060202/ekonomia/ekonomia_a_3.html ). Co z nich wynika?
- Ano zaskakujący wniosek, że w Polsce - kraju o najwyższej w UE stopie bezrobocia, brakuje wielu wykwalifikowanych pracowników. Paradoks?...

W pewnym stopniu – tak. Ale skąd się wziął i jak go rozwikłać?
Jego rozwiązanie nie jest wcale takie trudne. Wystarczy trochę pomyśleć i policzyć za pomocą kalkulatora. A kluczem do rozwiązania jest, wg mnie,... płaca.

Wiadomo, że w wielu fabrykach, zakładach, urzędach brakuje wykwalifikowanych pracowników. I mimo ogłoszeń nowi się nie kwapią. Dlaczego?
Zapewne sytuacja jest taka, że miejscowi fachowcy już sobie znaleźli posadę i na razie nie zamierzają jej zmieniać. Teraz, aby znaleźć nowego pracownika, trzeba by go ściągnąć z dalszych rejonów. Ale przecież każdy dojeżdżający, czy przeprowadzający się pracownik też liczy nie tylko sam fakt zatrudnienia, ale związane z nim koszty i straty. I to nie tylko czysto finansowe, ale także np. ilość godzin wyrwanych w ciągu dnia na dojazdy, bilety, koszty przeprowadzki, rozłąka z bliskimi itd. Przy rosnących cenach mieszkań i drożejących połączeniach może się okazać, że mimo nominalnie mniejszej pensji, bardziej opłacalna jest praca blisko domu, niż teoretycznie nieco lepsza posada 200 km od niego. I dopóki relacja typowej płacy, do typowych kosztów utrzymania (opłata za mieszkanie, dojazd i życie na minimalnym poziomie) będzie taka, że po odliczeniu kosztów stałych na życie nie zostaje wiele, dopóty (krytykowana powszechnie) mobilność polskich pracowników będzie słaba. To jednak nie jest żadna "złośliwość", zła wola, głupota, czy "lenistwo" tych pracowników, ale właśnie rachunek ekonomiczny. Zupełnie inaczej sytuacja wygląda w krajach, w których typowa płaca wystarcza i na wynajęcie mieszkania w nowym miejscu i życie. Tam migracja jest po prostu ekonomicznie uzasadniona i możliwa. Bo np. w Warszawie, gdzie wynajęcie mieszkania dla rodziny oscyluje wokół kwoty 1000 zł (a skąd wziąć jeszcze pieniądz na inne rachunki, abonamenty itp.?...), mobilność pozostaje luksusem dla naprawdę wysokokwalifikowanych fachowców, jako że za średnią krajową (nieco ponad 1500 zł na rękę) nie da się wyżyć.

Chociaż z drugiej strony... nie można do końca narzekać na mobilność zawodową rodaków. Polacy też mogą być mobilni. Wszak dowodzą tego wyjazdy do Anglii, czy Irlandii. Ale znowu, musi być spełniony ten podstawowy warunek, że po zatrudnieniu w nowym miejscu pracy, koszty nie zjedzą ponad 80% pensji.

Ciekawa jest też inna refleksja. Oto po raz pierwszy od wielu lat okazuje się, że Polsce o niektórych pracowników też trzeba jednak choć trochę dbać - np. zatroszczyć się, czy ma gdzie mieszkać, ma możliwość dojazdu, czy jego pensja jest wystarczająca na to, aby mógł funkcjonować w tych warunkach. Bo oferowanie poborów, "nawet" o całe 200 zł większych od płacy ustawowej minimalnej, wcale nie musi dla bezrobotnego oznaczać korzyści w porównaniu do jego obecnej sytuacji, gdy dorywczo w swoim miejscu zamieszkania na czarno "wyciąga" 500 zł na rękę. A ma przy tym dużo wolnego czasu dla siebie. Wszak z pracą wiąże się cała masa kosztów (a także więcej obowiązków, czasem upokorzeń...) i dopiero od ich pokrycia zaczyna się realny zysk. Taka sytuacja to nowość na rynku pracy tak bardzo rozpieszczonym (patrząc z punktu widzenia pracodawców) przez wysokie bezrobocie. Może powoli pracodawcy zaczną myśleć i planować politykę kadrową bardziej perspektywicznie. Może przekonają się, że warto dbać o dobrych pracowników i że trzeba brać pod uwagę takie „głupie” czynniki jak atmosfera w wśród zatrudnionych, poczucie dowartościowania, zwykłe ludzkie poczucie godności.

Oczywiście pełny obraz sytuacji na rynku pracy nie jest jednoznaczny i nie nie można pracodawców oskarżać globalnie o krótkowzroczność. Bo faktycznie w Polsce jest całkiem niemała grupa pracowników "lewusów", których prawdziwa praca nie interesuje, albo jeśli już ją wezmą, to tylko taką jakiej się kiedyś wyuczyli w szkole. Przekwalifikowania uważają za dyshonor. Ale tacy ludzie są pod każdą szerokością geograficzną i nie ma na to rady. Niestety, to też menedżerowie muszą wciąż pod uwagę - ludzie są, jacy są...

Michał Dyszyński dodano do serwisu 2 lutego 2006

 

 

Nie tylko o godzinnym szorowaniu zębów

Klika dni temu w programie telewizji TVN prowadzonym przez P. Ewę Drzyzgę pokazany był ciekawy przypadek matki ogarniętej obsesją czystości zębów jej dzieci. W efekcie jej przesadnej troski dzieci miały zęby czyszczone szczoteczką przez godzinę, a czyszczenia nie przerywano mimo, że na zębach pojawiały się rany. Sprawa poważna. I skłania do zadumy. 

Jednak ja nie zamierzam tu zajmować się przypadkami osób z zaburzeniami emocjonalnymi. Wszak specjaliści stwierdzili, że wspomniana matka nie powinna zajmować się dziećmi i odebrano jej prawa rodzicielskie. Mam za to refleksję na zupełnie inny temat.

Bo inna ciekawa wiadomość dotarła do mnie dzisiaj - dowiedziałem się (http://biznes.interia.pl/news?inf=707120 i http://mojeinwestycje.interia.pl/news?inf=707005), że w Polsce mamy najniższą inflację w całej UE, ale jednocześnie najwyższe stopy procentowe. Od lat słyszę argumentację za utrzymywaniem wysokich stóp procentowym – zagrożenie inflacją. Rok w rok, miesiąc w miesiąc słyszymy obawy w stylu: inflacja może się odbić w przyszłym kwartale… Więc stopy procentowe muszą być wysokie, lub są pewne czynniki, które „grożą odbiciem inflacji w końcu roku”…

Przyznam, że politykę polskiej Rady Polityki Pieniężnej z zainteresowaniem obserwuję od lat. I trudno mi wytłumaczyć tak daleko posuniętą troskę o inflację, jak to ma miejsce w tym przypadku. „Fachowcy” z RPP na bodaj 5 czy 6 ostatnich lat we własny cel inflacyjny utrafili bodaj jeden raz. Sami sobie ustalają cel, sami ustalają "widełki", a potem sami w ów cel nie trafiąją. W zdecydowanej większości przypadków inflacja okazywała się znacznie niższa od oczekiwań – cel inflacyjny jest notorycznie przestrzeliwany. Tego zrozumieć nie potrafię. Kurczę! To ja - może nie wybitny ekonomista - ale taki mędrkujący gawędziarz i tak na zdrowy "chłopski" rozum, to przynajmniej sobie te widełki ustaliłbym wygodniejsze. I wtedy bym trafił. Gdy wiem, że jestem kiepski strzelec z pistoletu, to przynajmniej mogę podejść bliżej tarczy...
Jeśli dodać do tego znany fakt, że Polska ma najwyższą w Unii stopę bezrobocia (co większość banków centralnych wkalkulowuje w swoją politykę pieniężną), to waga czynników skrajnie wyróżniających polską Radę w kierunku „jastrzębim” jest absolutnie wyjątkowa. Można dodać do tego zalecenia Banku Światowego, czy niezależnych ekspertów, którzy zgodnie twierdzą, że dla tej stopy inflacji, stopy procentowe są zbyt wysokie. Ale to wszystko nic. I niewątpliwie pojawia się więc dość podstawowe pytanie: to co to za fachowców od lat trzymamy w owej Radzie?...
Sam ustalają sobie cel inflacyjny, sami prowadzą politykę i sami we własny cel utrafić nie potrafią? Jednocześnie jednak ignorują najbardziej fundamentalne dane przemawiające za obniżeniem stóp procentowych, czynniki które są wystarczające do zmiany polityki przez zdecydowaną większość innych, podobnych gremium decyzyjnych…

Warto tu odnotować, że jakakolwiek krytyka opisywanego RPP  wywołuje burzę w mediach na temat ograniczania autonomii banku centralnego i dążenie do powrotu hiperinflacji. Jakby świat miał się zawalić, gdyby np. polityka polskiego Banku była podobna do polityki banków w innych krajach o rozwiniętej gospodarce… Czy owa autonomia powinna być posunięta do absurdu, czy jest celem absolutnie nadrzędnym? Jakież to siły lobbują tak mocno za utrzymywaniem kuriozalnej polityki pieniężnej? Bo może tak „autonomiczna” Rada powinna ustalić stopy na 200% w skali roku. A może i 1000%... Czemu nie?... W końcu jak autonomia, to autonomia. Wszak argumenty w rodzaju, że inni tak bardzo nie „dbają” o inflację są dla Rady nieistotne.
Nie wiem, czy Pan Balcerowicz - guru polskiej ekonomii - człowiek, który firmuje swoim nazwiskiem "dokonania" RPP ma prywatne powody do dumy. Ale sam mam tu "pewne" wątpliwości. Bo wg mnie pozycja fachowca, który nie potrafi utrafić we własny cel, wg własnych kryteriów jest co najmniej wątpliwa. Ale pewnie za głupi jestem... i dlatego rozumiem na czym polega owa wyjątkowa fachowość. 
Ale może jednak Pan Balcerowicz jest dumny z umiejętności "wstrzeliwania" się swojej drużyny w cel - to w końcu też kwestia dalszych kryteriów oceny trafiania - bo ostatecznie, nawet jeśli ustalimy stałe kryterium widełek i celu, bo można jeszcze pomanewrować kryterium oceny ostatecznej - tzn. możemy uznać, że wynik 1 trafiony z 6 strzałów celowanych w szeroką tarczę jest wręcz doskonały! Przecież to ponad 10% wyniku. Super!..
  Może i tak, ale jeśli by wojsko tak strzelało, to jak najchętniej służyłbym armii... wroga.

Matce, z zaburzeniami psychicznymi, szorującej do przesady dzieciom zęby bardzo się nie dziwię – to w końcu choroba, obsesja, przypadek medyczny. Jednak przypuszczam, że poważni, szacowni członkowie Rady Polityki Pieniężnej chorzy nie są. I „szorowanie do krwi” z roku na rok polskiej inflacji, przypomina pasję o intensywności graniczącej z najczarniejszą obsesję. Dziwny kraj, ta Polska, dziwni ludzie; kraj wielce egzotyczny; kraj niebywałych kontrastów…

Michał Dyszyński dodano do serwisu 22 stycznia 2006

 

 

 

Finansowanie znajomości...

Przyznam, że od dłuższego raczej nie zachwycam się polskim biznesem, szczególnie tym "wielkim" biznesem. Niewątpliwie większość tekstów jakie piszę o dzisiejszej Polsce jest krytyczna wobec tego środowiska. Nie lubię lobbystycznych organizacji w rodzaju BCC, czy innych towarzystw biznesowo - finansowej adoracji. Ale przez długi czas nie bardzo wiedziałem jak sformułować źródło mojej niechęci do polskiego środowiska posiadaczy. Bo przecież z drugiej strony niezwykle cenię sobie wszelką przedsiębiorczość, chęć do działania, organizowania ludzi. Podziwiam tytanów pracy, którzy ze stoiska typu "szczęki", dorobili się sklepów w dobrych punktach miasta, czy z warsztatu doszli do całkiem "poważnej" fabryki. Uważam też, że dobrzy, uczciwi menedżerowie i odpowiedzialny biznes są Polsce bardzo potrzebni. Niestety, jest tu pewien problem. 
Bo jakoś tak mi "wyszło", że takie cechy jak uczciwość i odpowiedzialność to polskiej rzeczywistości gospodarczej - wielka rzadkość.

Skąd to przekonanie?
- Na początek dwa przykłady "zasłyszane". Mam znajomego dość bywałego w kręgach biznesowych. Człowiek ten sam może tuzem wielkiego biznesu nie jest - można by go określić raczej jako "wysokiej klasy specjalistę", jest jednak bywały w kręgach finansowych. I jest to ktoś raczej uczciwy, a już na pewno mało skłonny do zmyślania. Kiedyś zagadałem go w związku z bankructwem sławetnej Air Polonii; pożaliłem się, że oto bez skrupułów jakiś biznesmen po raz kolejny wyciąga dla siebie cudze pieniądze, jednym słowem robi "przekręt". No tak... - pokiwaliśmy smutnie głowami nad nieuczciwością polskiego biznesu. 
Ale po kilku chwilach zadumy, mój znajomy mówi mi, mniej więcej, tak: 
A wiesz co?... Gdy rozmawiam z moimi znajomymi z "większego" biznesu i jeśli sprawa dotyczy przekrętów, to nikt nie rozpacza nad upadkiem moralności, nieuczciwością, krzywdą okradanych itp.... W tamtych kręgach ocena takich wydarzeń jest zgoła inna - w rodzaju: ooo... popatrz! Nie udało mu się. Dobrze kombinował z tą zaprogramowaną upadłością firmy, ale ktoś go pierwszy wyrolował, albo mu się noga podwinęła. Miał facet pecha. Cóż trudno, tak też się zdarza...
I jak mój znajomy twierdzi, nie zna nikogo (!) z biznesmenów, kto w takiej sytuacji w ogóle podjąłby temat w stylu, że to nieuczciwe, że tak nie należy, że to niegodne. Skądże znowu! Wg zdecydowanej większości ludzi z tego środowiska (mam wielką nadzieję, że jednak nie wszystkich) - właśnie tak robić NALEŻY! Tyle, że czasami może się nie udać...

Przykład nr 2. Mam innego znajomego. Branża budowlana. Wiadomo - w grę wchodzą wielkie inwestycje, przetargi. Mój znajomy twierdzi, że w Polsce do tej pory ŻADEN przetarg na dużą sumę nie był rozstrzygnięty uczciwie. Żaden. Od początku istnienia III RP! Oczywiście może się on mylić, jego informacje mogą być niepełne. Ale z drugiej strony - on w branży działa od lat. Widział niejedno. Przy wielu przetargach się pełnił ważne funkcje. I z jakiegoś powodu tak uważa tak - jak to wyżej napisałem. A nie jest to też osobnik, który lubi kokietować przesadnymi wypowiedziami. Też pracuje na stanowisku fachowca - osoby której płaci się za konkret w myśleniu i działaniu, a nie fantazje. I na ile go znam, to w owej sprawie mu wierzę. Tzn. nie mam oczywiście dowodów na nieuczciwość tego, czy innego kontraktu, więc nikogo imiennie nie zamierzam oskarżyć. Poza tym nie wykluczam, że jednak jakiś tam przetarg (może przypadkowo) został rozstrzygnięty uczciwie, bez łapówki. Ale w branży wszyscy doskonale wiedzą ile wynosi stawka za wygranie kontraktu (w swoim czasie nawet w prasie te niepisane stawki były publikowane). I ludzie tego rodzaju zasady (tzn. trzymanie się łapówkowego cennika) - szanują. Zasad uczciwości już nie. To nie w stylu. Taki świat. Tacy ludzie. 

Można dołożyć do tego doniesienia prasowe - afery: Orlen, PZU, niewyjaśniona sprawa z funduszami NFI, czy choćby taki fakt, że np. że ponad połowa firm nie płaci swoim pracownikom pensji. Sam pracowałem tu i ówdzie, i wnioski są dla mnie oczywiste - pracodawca, który płaci po prostu pensję - w terminie i w umówionej wysokości - to rzadkość i skarb dla pracownika. Dobrze jest, jeśli w ogóle zapłaci (choć np. w z wielomiesięcznym opóźnieniem). Takich spóźnialskich pracodawców (a najczęściej spóźnienie wcale nie wynika z braku pieniędzy na firmowym koncie) zaliczam jeszcze do kategorii "uczciwi". Ale bardzo wielu nie płaci wcale. A już na pewno rzadkością jest uczciwe płacenie np. za nadgodziny.

W chrześcijańskiej tradycji jest pojęcie "grzechu wołającego o pomstę do nieba", czyli czynu wyjątkowo ohydnego. Jak ktoś trochę tej tradycji liznął (katechizm), to wie, że jednym z takich grzechów jest "niepłacenie pracownikom za wykonaną pracę". Wspomniane statystyki dowodzą, że około połowy polskiego biznesu ma moralność "wołającą o pomstę do nieba". Czy pomsta przyjdzie - nie wiem. Pewno mało kto w nią wierzy, ale nigdy nie wiadomo... 

Jeszcze inna opowieść dotyczy biznesmena, którego nazwisko przewija się co jakiś czas w czołówkach gazet. Jego majątek liczony jest w setki milionów złotych. Tenże biznesmen najął jedną z firm do jakichś tam prac. Po ich zakończeniu oświadczył bezczelnie: Nie zapłacę wam i już. Chcecie, to się prawujcie! 
- I tyle - prosto. Jak się wam opłaci walczyć ze mną w sądach, to może coś dostaniecie. W przeciwnym wypadku waszą robotę możecie potraktować jako prezent dla bogatego biznesmena, który sam jest w posiadaniu setek milionów dolarów, ale zapłacić uczciwie nie zamierza...

Nie mam szacunku dla tuzów biznesu jeszcze z jednego powodu. Pisze się o "fachowcach" od biznesu. Że należy im się odpowiednia gratyfikacja finansowa za ich umiejętności. Tymczasem nie słyszałem jakoś o tym, że w naszym Kraju dorobił się ktoś dzięki produkcji oryginalnego urządzenia, dzięki patentowi, czy stworzeniu wyjątkowej organizacji produkcji, dzięki nadzwyczajnemu wkładowi intelektualnemu. Może takie przypadki gdzie są, ale są raczej nieczęste i dobrze ukryte. Za to słyszy się dużo o tym, że majątki powstają dzięki znajomościom, układom. W Polsce afera gospodarcza goni aferę. I o ile w krajach rozwiniętych gospodarczo, czy finansowo banki wyszukują właśnie zdolnych ludzi, którzy mogą wprowadzić na rynek rewolucyjny produkt, małe firmy, które mają szansę wypłynąć bo są zdecydowanie lepsze niż konkurencja, o tyle w u nas zainteresowanie banków innowacyjnością jest prawie żadne. W Polsce liczą się pieniądze i znajomości. Bank pożyczy temu, który i tak dużo już pieniędzy ma. A jeszcze, jeśli ma pewne znajomości w samym banku i sferach polityków.
A to np., że ktoś jest geniuszem, że ma genialny pomysł, patent... Wiadomo, że nad Wisłą pieniędzy na tym nie zrobi. Niech sobie jedzie np. do USA, albo do innych krajów Europy - tam takie rzeczy przechodzą. Polskie banki nie bawią się w kreowanie innowacyjności, przedsiębiorczości, w wyszukiwanie dobrych celów dla kredytów. Jak do tej pory, wysokie zyski zapewnia bankowcom brak realnej konkurencji i obecność dochodowych obligacji rządowych, więc nie muszą się oni zbytnio starać o wyszukiwanie mniej znanych, czasem nieco ryzykownych, inwestycji. I nie będą szukać, bo w polskich bankach (podobno) nie ma fachowców, którzy byliby w stanie ocenić stopień ryzyka inwestycji, jej innowacyjności, czy możliwość zwrotu w przypadkach mniej standardowych. Póki co, instytucje finansowe mają zapewnione wysokie zyski, bez istotnego wkładu pracy, czy myśli. Można by powiedzieć, że banki mogą finansować tych, co i tak te finanse mają, lub mają znajomości, w sferach gdzie się pieniądze rozdaje "znajomym". Wiadomo, że jak ktoś ma "dojście" gdzieś tam "na górze", to w końcu kasę "zrobi" i to opłaca się finansować. Zaś finansowanie ludzi, którzy chcieliby coś osiągnąć np. własną ciężką pracą i umiejętnościami - jest zbyt ryzykowne. U nas się to "nie przyjmie". 

Przyznam, że cieszę się, że Platforma Obywatelska jednak w Polsce nie rządzi. Nie dlatego, że jej postulaty ogólnie nie są słuszne. Myślę, że bardzo wiele jest słusznych. Może nawet większość. Ale ludziom "Platformy" - nie wierzę. Nie wierzę politykom PO, którzy zasłynęli słynnym "układem warszawskim", czy popierali dość niejasne działania paru poprzednich rządów i nie wierzę, że w tym ugrupowaniu jest wystarczająco duża (lub silna) grupa ludzi, których stać na coś więcej niż tylko ciągnąć pieniądze do siebie, do siebie, do siebie (i jeszcze raz "do siebie"...). A uważam, że aby rządzić Polską, trzeba jednak umieć wznieść się ponad egoizm. Ci którzy ze skrajnego egoizmu wyrośli (a polski biznes w zdecydowanej większości ten warunek spełnia), którzy się najbardziej wzbogacili właśnie w czasach przekrętów, będą nieśli na sobie piętno mojej nieufności. Może niesłusznie, bo jakaś część z nich była i jest uczciwa. I może akurat ten konkretny człowiek, którego spotykam, jest uczciwy. Ale szansa, że trafiliśmy właśnie na niego, nie wydaje mi się wielka.

Michał Dyszyński dodano do serwisu 15 listopada 2005

 

 

Jedyne prawo - zarobić!

Mamy czas transformacji ustrojowej. Trudny to czas. Przy okazji ostatnich wyborów dość wyraźnie ujawnia się też wpływ owej transformacji na myślenie, na media. Dość łatwo nastąpiło utożsamienie interesu najbogatszych ludzi w Polsce z "interesem ekonomicznym", lub "myśleniem rynkowym". Gdy pisze się o uszczupleniu dochodów tych, którzy wydają góry pieniędzy na zbytek - na któryś z kolei luksusowy samochód, superwycieczkę na egzotyczne wyspy, kolejny dom z basenem, to jest to oczywiście nierynkowe, nawet "populistyczne". Jak zaczyna się wspominać o tym aby osoby żyjące w autentycznej nędzy choć trochę przybliżyły się do ludzkiego poziomu egzystencji, wtedy robi się to "nieekonomiczne". I ogólnie - każdy pieniądz dla bogatych, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, staje się jakoś z natury ekonomiczny, a grosz dla biednych - populistyczny.

Dla wielu dziennikarzy tego rodzaju podejście stało się nie wnioskiem z rozumowania i z szerszych podstaw, ale założeniem - twierdzeniem słusznym "z istoty". Z takimi publicystami dyskusja nie ma sensu, bo w istocie dla nich (na szczęście nie dla wszystkich) biedni powinni pozostawać biednymi "z natury rzeczy", a bogatsi powinni jeszcze lepiej zarabiać. Dopiero wtedy będzie "ekonomicznie". 
Ja mam jednak nieco inne podejście do ekonomii. I chyba nie tylko ja.

Polscy dziennikarze nie są (średnio rzecz biorąc, bo przecież nie odnosi się to do każdego) zbyt sprawiedliwi. Podlizują się tym grupom, które się domagają, które są mocne - biznesmenom, związkowcom i różnym co "na górze" (chyba, że któremuś się noga podwinie, to wtedy jest publicystyczne "używanie"). Ewentualnie łapią pierwszą lepszą tanią sensację. Gdy była mowa o ustawie kominowej dominowały głosy o niedoli "fachowców" menedżerów, którzy nie mogą zarobić w państwowej firmie więcej niż kilkanaście tysięcy złotych. Fachowcy to często z przypadku, bo przecież wielu menedżerów w Spółkach Skarbu Państwa nie ma nawet wyższego ekonomicznego wykształcenia (nie mówiąc już o rzeczywistych sukcesach w menedżerskim fachu) i w ogóle są to bardzo często ludzie z nadania partyjnego. Z kolei np. za fachowcami ratującymi życie - lekarzami, pielęgniarkami, policjantami, czy strażakami (wielu ma nie tylko wyższe wykształcenie w swoim zawodzie, ale i ogromną, pełną sukcesów, praktykę) mało który z publicystów się ujmuje. Tutaj raczej słyszy się niezadowolenie, jeśli nie podoba im się pensja na poziomie trochę ponad tysiąc złotych. Tu fachowcy i tam fachowcy, a miara oceny zarobków - zupełnie inna.

Widać wyraźnie, że w Polsce i na świecie utworzyły się dwa światy - jeden pełen blichtru i bogactwa, w których lekką ręką za obiad w restauracji wydaje się roczne dochody biednej rodziny. I drugi - świat biedaków, lub ciężko pracujących średniaków, którzy za dzień swojej (niekiedy naprawdę ciężkiej) pracy dostają sumę, którą prezes dużej firmy "zarabia" w czasie minutowego oddawania moczu w toalecie (bo tak z przeliczenia stawki godzinowej obecności w miejscu pracy wychodzi). Dwa różne światy - czy tak być powinno?!!!

To jest podstawowe pytanie: Czy tak być powinno, że wskutek czy to układów, czy to może większej inteligencji (ale też często większej bezwzględności), wskutek lepszego startu w życie jeden człowiek będzie walczył o każdy kęs chleba dla siebie i swojej rodziny, a inny ma dowolną ilość zasobów na luksusy?... 
- Może jednak powinno?... Wszak żyjemy w świecie rywalizacji, w świecie brutalnych praw ewolucji, wedle których słabsi powinni odpaść. W ten sposób być może oczyszczają się geny?...

Piszący te słowa uważa że NIE. Bezwzględny biznesmen, cwaniak wyciągający kredyty z banków, oszust krzywdzący tysiące osób nie ma lepszych genów. Tylko tak się złożyło, że trafił na czasy, w których dobre prawa regulujące zasady współżycia między ludźmi przestały prawidłowo funkcjonować. I przewaga finansowa wielu dzisiejszych tuzów biznesu nie jest oznaką dobrze działającej ekonomii, ale objawem choroby toczącej nasze społeczeństwo i system prawny państwa. To jest tak jak z nowotworem - to że komórki nowotworowe zwyciężają w walce o zasoby organizmu z komórkami zdrowymi nie jest objawem ich ogólnej wyższości, ale świadectwem rozregulowania poprawnych mechanizmów immunologicznych. W dobrze funkcjonującym społeczeństwie prawo nieskrępowanego zarabiania uprzywilejowanych jednostek (w jakikolwiek sposób uprzywilejowanych) jest podrzędne wobec pewnych ogólniejszych reguł np. wynikających z faktu bycia człowiekiem, członkiem społeczności. Bo z ludzkiego punktu widzenia korzystniejsze jest to, że dzieci w biednej rodzinie będą miały podręczniki do szkoły, będą normalnie odżywione, a ich rodzice znajdą pracę o dochodach wystarczających na życie. I to jest ważniejsze niż kupienie sobie jeszcze nowszego modelu mercedesa przez uprzywilejowanego bogacza. Ten ostatni cel jest po prostu mniej istotny dla gatunku ludzkiego, dla żyjących członków ludzkiej wspólnoty, wreszcie z punktu widzenia ogólnej ilości cierpienia jakie jest na tym świecie. I w jakimś ogólniejszym sensie jest także bardziej "ekonomiczne". 
Nawet w prymitywnych społeczeństwach zwierzęcych dominacja i pazerność nie są nadrzędnym prawem. Stada wilków, małp, świstaków, czy kotów, w których jeden osobnik zabierze prawie wszystkie zasoby pozostałym nie mają szans na przetrwanie. Inne stado, w którym istnieje współpraca i wspomaganie jego członków z łatwością pokonuje w rywalizacji tamto stado, w którym panuje jeden (a nawet dwóch - trzech) opływający w dobra dominator i wygłodniała, słaba reszta. I faktycznie badacze znają mechanizmy, które stada zwierząt zabezpieczają przed nieopanowanym egoizmem jednostek. Zbyt pazerne, agresywne jednostki są przez stado eliminowane.

Jednak!!!
Stwierdzenie faktu, że kupienie sobie szóstego samochodu przez bezwzględnego biznesmena jest mniej ważne od tego, żeby biedne dziecko (nawet pijaka, czy nieudacznika) po prostu przeżyło następny rok, niekoniecznie musi prowadzić do kolejnych zachowań rewolucyjnych. Autor tego tekstu nie popiera rewolucji i nie popiera też agresywnych form wyrównywania szans między ludźmi. Wyrównywanie szans może zostać zrealizowane mądrzej, lub głupiej, sprawiedliwiej, lub nie. Przykładowo wyrównywanie szans za pomocą armii urzędników, którzy najpierw sami konsumując góry pieniędzy z podatków łaskawie wydzielą je temu, czy innemu biedakowi (niektórym niekoniecznie bardzo biednym biedakom się dostanie, tylko "zaprzyjaźnionym"), nie jest ani efektywna, ani rozsądna. Lepszy byłby stały "nacisk" ze strony przepisów podatkowych na to, aby władza finansowa wybrańców nie generowała tak wielkiej ilości ludzkiej krzywdy jak to jest np. aktualnie w Polsce. Jak? - Np.  właśnie poprzez progresję podatkową (którą w sumie uważam za sprawiedliwą), może częściowo przez dofinansowywanie pewnych usług mających wpływ na podstawowe funkcje życiowe ludzi. Oczywiście owo dofinansowania i progresja powinna być wyważona (!) rozsądnie - w szczególności aby nie okazało się, że bardziej opłaca się być nierobem i cwaniaczkiem - obibokiem, niż pracującym na własne utrzymanie.

Mamy w Polsce wiele afer gospodarczych. Kilka wyszło na jaw, większość pozostaje nieupubliczniona, lub nie wykryta przez system prawny. Tak się złożyło, że dobra materialne w Polsce dostały się w dużej części w ręce osób złych. Po prostu, po ludzku "złych". 
Mam świadomość, że to określenie "zły człowiek" raczej nie pojawia się w mediach. Dziennikarze wolą pisać o tym, czy coś jest "zgodne z prawem", albo używają jeszcze innych określeń. Tymczasem w naszej ludzkiej świadomości istnieje pojęcie "złego człowieka" - człowieka, który jest skrajnym egoistą, żyje na koszt innych, krzywdzi ludzi w swoim bliższym i dalszym otoczeniu. Czasem ten człowiek może nawet pozostawać w zgodzie z istniejącym systemem prawnym. Często jest bogaty (bo jak poświęca się wyłącznie zaspokajaniu swoich egoistycznych pragnień, to w końcu swój cel osiąga). Być może nikt go o nic nie oskarży przed sądem. To jest kwestia jego sprytu, znajomości prawa i lawirowania w jego ramach. Co nie zmienia faktu, że wiele osób przez owego lawiranta cierpi. Mamy więc w Polsce wielu bardzo bogatych i bardzo złych ludzi. Ludzi którzy do swojego bogactwa doszli poprzez krzywdę rodaków. Tak wyszło, bo mechanizmy gospodarczo - polityczne, jaki uaktywniły się w ramach transformacji promowały koterie urzędniczo - przestępczo - biznesowe. Nagle, znikąd powstawały ogromne majątki, zaś wielomilionowej wartości fabryki z dnia na dzień stawały się własnością spółek o kapitale na poziomie kilku tysięcy złotych. To wszystko jest objawem tych chorych układów.
Na szczęście nie wszyscy bogaci są źli. Nie wszyscy kradną i są skrajnymi egoistami. W tych trudnych czasach przemian wiele osób wzbogaciło się własną, uczciwą pracą. Wiele osób zdobyło swój majątek bez przekrętów i krzywdzenia bliźnich. Takim biznesmenom należy się podziw i chwała. Bo to są nie tylko bogacze, ale także LUDZIE.

W rozwiniętych społeczeństwach Zachodu sporo się ostatnimi laty pisze o odpowiedzialnym biznesie. Również do Polski docierają publikacje na ten temat. Są kursy organizowane przez osoby, którym udawało się tworzyć biznes z "ludzką twarzą", biznes w którym liczy się nie tylko pieniądz, ale także klienci - jako ludzie i ludzie w firmie, czyli zatrudnieni pracownicy. Gdzie pieniądz nie jest bogiem i jedynym celem, ale składnikiem szerszej całości. I część firm w Polsce kieruje się zasadami odpowiedzialności w swej działalności gospodarczej. Ilość takich firm rośnie. I w ogólnym rozrachunku okazuje się to także "ekonomiczne".
Wiem, że z punktu widzenia rekinów, którzy swoje życie sprowadzili do jednego celu - zdobywanie pieniędzy - taka postawa wydaje się być głupotą. Oni nie zrozumieją po co być uczciwym, dobrym, skoro tu, czy tam nie dałoby się jeszcze więcej zarobić.
- Im się tego nie wytłumaczy, że można cieszyć się z tego, że się komuś pomogło, że niewielkim z naszego punktu widzenia kosztem uczyniliśmy coś, co wiele naprawiło w czyimś małym - wielkim życiu. Że to my sami stajemy się wielcy przez to, że coś dajemy innym. Oni nie zrozumieją satysfakcji z tego, że w naszym otoczeniu ludzie są szczęśliwsi, spokojniejsi, zdrowsi, że można się autentycznie radować z bezinteresownego tworzenia dobra. Oni tego nie zrozumieją, bo ich umysłowość cały czas będzie wewnętrznie lamentowała, że nie zarobili więcej, że nie wygrali w jakiejś rywalizacji, że nie pognębili innych. Bo to są biznesmeni z umysłowym i duchowym kalectwem - chorobliwi egoiści i chore komórki w organizmie społecznym. 

Na koniec autor artykułu pragnie się wytłumaczyć. Po co w ogóle pisał ten artykuł?
- Chyba głównie po to, aby złożyć hołd. Hołd tym, którzy w dobie powszechnego ignorowania dobra innych ludzi, w czasach wyszarpywania wszystkiego wyłącznie dla siebie, oparli się pokusie przewagi "mieć" nad "być". Hołd ludziom, którzy często mając władzę różnego rodzaju, np. będąc biznesmenami, właścicielami, pracodawcami pozostali przy tym LUDŹMI (właśnie w znaczeniu słowa pisanego wielkimi literami). Wielu z nich wolało się zapożyczyć i dołożyć z własnej kieszeni, niż nie zapłacić swoim pracownikom (bo przecież ręczyli SWOIM SŁOWEM, że będą płacić pensję), wielu straciło poważne sumy pieniędzy, bo nie poszło na nieuczciwy układ. I ludzie faktycznie - finansowo stracili. Ale obronili swoją uczciwość, swoje prawdziwe człowieczeństwo. Mogą śmiało spojrzeć w twarz sobie i innym ludziom.
A czy człowieczeństwo jest więcej warte niż pieniądze? 
- Na to pytanie każdy odpowiada tak, jak sam czuje wartość własnej osoby - każdy sprzedaje swoją uczciwość za tyle, na ile się ceni. Uczciwość niektórych jest nie do kupienia. Ich słowo jest SŁOWEM, na którym można polegać. Ich przyjaźń jest przyjaźnią o jakiej można marzyć. Bo taką też wartość ma ich człowieczeństwo. 
Inni każdego dnia sprzedają za pieniądze - swoje słowa, swoje przyjaźnie, swoje człowieczeństwo. Każdy z nich jest, tylko dodatkiem do otaczającej fortuny (bo tylko ona tu się liczy), ale jako ludzie - są NIKIM.

Michał Dyszyński dodano do serwisu 27 września 2005
zmodyfikowano 11 października 2005

 

 

 

Wybory! - znów przyjdzie nam wybrać kolejnych bohaterów afer finansowych...

Zbliżają się kolejne wybory. Znowu rzesza Polaków pójdzie wybierać swoich reprezentantów do Parlamentu. W efekcie nastanie kolejna kadencja bohaterów afer i skandali finansowych. W większości z resztą będą to bohaterowie znani z poprzednich odcinków tego "serialu". Czy ten scenariusz wybierania małych ludzi do wielkich afer musi się powtarzać?...

- Moim zdaniem - tak. Choć na szczęście nie zawsze w jednakowym natężeniu. Nieuczciwość może być większa, lub mniejsza, złodziei we władzach może być więcej, lub mniej. Ale jestem też przekonany, że szansa na całkowite uniknięcie afer w polityce jest mniejsza, niż wygrana w totolotka. 

A wynika to z kilku faktów:

  1. Pierwszym składnikiem negatywnej selekcji do polityki jest głupota wyborców. Przeciętny obywatel Naszego Kraju nie jest w stanie zorientować się, że ktoś obiecujący złote góry to cwaniaczek i oszust, a nie zbawca narodu. A sprawa nie jest łatwa, bo z kolei ktoś, kto mało obiecuje, zapewne zostanie rozpoznany jako miernota "bez pomysłu". Naturalne i psychologicznie uzasadnione wydaje się to, że w z dwóch podobnie prezentujących się kandydatów wybieramy chętniej tego, który "więcej zaoferował" - w konsekwencji wybierzemy raczej oszusta, niż osobę prawdomówną. Tak więc - żeby zostać wybranym - trzeba oszukiwać i tylko otwartą jest kwestia, do jakiego stopnia można się posunąć.
    Osoby doświadczone, wykształcone wybiorą co prawda lepszych kandydatów, ale ilu takich rozsądnych ludzi jest w skali kraju?...
  2. Drugim powodem "posiadania" złych polityków jest tak, że ogólnie polityka to kwestia wygórowanych ambicji, chęci wybicia i pokazania się przed ludźmi - zwykle prawie za wszelką cenę, a już na pewnie z małą odpowiedzialnością za słowo. A ludzie o wygórowanej ambicji zwykle więcej cenią sobie blichtr i pozory od rzetelności, uczciwości, pracy. Dlatego na puli osób, które będziemy wybierać zaciąży piętno negatywnej selekcji.
  3. Trzeci element to fakt, że już po (szczęśliwym...) wyborze na posła, człowiek (nawet początkowo kryształowo uczciwy) dostaje się w wir wielkiej władzy, wielkich decyzji i oczywiście...
    ...kolegów. W rezultacie - chce, czy nie chce - poseł staje się członkiem koterii, układów i układzików. A że masę naszych parlamentarzystów stanowić będą przede wszystkim posłuszni, namaszczeni przez partyjnych liderów, to szansa tych kilku osób na przebicie się z własną, mało akceptowaną uczciwością, jest znikoma. Raczej ten jeden czy kilku uczciwszych zostaną zakrzyczani przez pozostałą hałastrę.
  4. Ważnym elementem złej polityki w Polsce, jest fakt, że ogólnie w Naszym Kraju uczciwość nie doczekała się wystarczająco dobrej "prasy", czy nawet obiegowego prawdziwego szacunku. Typowa opinia osobę bezkompromisowo uczciwą umieszcza raczej w gronie straceńców - nieudaczników, niż "ludzi sukcesu". A kto by wybierał nieudacznika do władz?...
    Dlatego też poseł nawet specjalnie nie czuje się pod pręgierzem opinii żądającej uczciwości. Jeśli noga mu się w polityce podwinie, to raczej nie z powodu rzeczywistych przewinień, ale z powodu narażenia się komuś ważniejszemu z politycznej branży. W końcu na każdego jakiś "hak" się w końcu znajdzie, a mając prasę po swojej stronie, nawet bardzo uczciwego posła, czy senatora można wykreować na osobę źle postrzeganą przez ogół społeczeństwa. W efekcie, osoby których nieuczciwość wyszła na światło dzienne, nie czują się raczej jako złe, tylko jako "pechowcy", których wredny los (albo po prostu błąd w wyborze protektora) wytypował do odstawki. 

Może wielu z Moich Rodaków poczuje się obrażonych dalszą opinią, ale wg mnie aktualną Polskę trudno nazwać krajem o dużej uczciwości jego obywateli. Może kiedyś bywało lepiej, albo może w przyszłości będzie lepiej, ale teraz jest pod ww. względem źle. Jest wiele innych krajów, w których zostawiony na ulicy rower będzie czekał na swojego właściciela całymi tygodniami i nic mu się nie stanie. W Polsce szybko ktoś się nim "zaopiekuje". Poza tym widzę na co dzień, jak osoby - skądinąd wcale nie z marginesu, czy kręgów złodziejskich - nie mają najmniejszych skrupułów kupowania okazyjnie towaru, który ewidentnie pochodzi z kradzieży; jak na co dzień ludzie bez zastanowienia i z łatwością się oszukują, jak powszechnie nie dotrzymują obietnic, umów. Nawet głupia żeliwna kratka odpływowa zamontowana przy, odwiedzanym przeze mnie ujęciu wody oligoceńskiej, szybko została zabrana przez "przedsiębiorczego" złomiarza. A banki - niegdyś synonim "pewności" - dziś stają z naciągaczami w zawody o tanie cwaniactwo i prezentują takie metody manipulowania klientów, jakie przystoją co najwyżej żulikowi z jarmarku. Wszystko, żeby na naiwni się nie zorientowali (początkowo, bo przecież kiedyś prawda i tak wyjdzie na jaw), że w rzeczywistości za usługę zapłacą wielokrotnie więcej, niż to obiecuje reklama. A że takie podejście "po prostu nie uchodzi", nie przychodzi do głowy białym kołnierzykom z marmurowych budynków.
Wiem, że w innych krajach też nie jest pod tymi względami idealnie. Ale jest wyraźnie lepiej. Dlatego, choć wiem, że bardzo wielu Polaków jest naprawdę (często heroicznie) uczciwych, to w tej dziedzinie średnią mamy na niskim poziomie.
Wniosek ogólniejszy jest, że w takiej ogólnej atmosferze nie ma społecznej presji na uczciwość. Również na uczciwość wśród polityków. 

Czy więc w ogóle warto iść do wyborów?
- Akurat ja sam raczej pojawię się w lokalu wyborczym. Pójdę tam z myślą, że nie wybieram żadnego "swojego" reprezentanta (bo żadnemu ze znanych mi ugrupowań politycznych nie udało się przekroczyć mojego osobistego progu minimum zaufania), ale że oto wybieram "możliwie najlepszego z bardzo, bardzo kiepskich". A czy jakość życia publicznego w Polsce się poprawi?

... Cóż - wszystko raczej w rękach Najwyższego. Bo na dobrą wolę ludzi, liczyć trudno. Choć czasem zdarzają się cuda.

I jeszcze jedno na koniec. Kiedy w Polsce będzie lepiej?
- Ja mam na to dość prostą odpowiedź: kiedy uczciwość stanie się naprawdę szanowaną wartością. I to przez wszystkich (!) - tak wielkich, jak i maluczkich. Kiedy wykryta kradzież, albo nieuczciwość będzie nie tylko problemem z racji grożącej kary (bo tej cwaniacy dość często unikają), ale (może nawet przede wszystkim) powodem do wstydu. Bo dzisiaj złodzieje w władzach, gdy kradną, wcale nie czują się gorsi. Oni wiedzą, że pozostała milcząca większość postępowałaby podobnie. I wierzą, że to ich w jakimś stopniu usprawiedliwia. Myślę, że my Polacy sami - swoim przyzwoleniem na powszechną nieuczciwość - "hodujemy" sobie aferzystów i gangsterów w polityce. Uważam, że nawet bardzo zdemoralizowany gangster, jeśli zewsząd czułby spojrzenia pełne powszechnego potępienia (a nie zazdrości, czy czasem nawet uznania, jak to dość często bywa)  - to taki gangster pięć razy zastanowiłby się przed kolejną popełnianą krzywdą. A polityk, który nie mógłby się przed kolegami bezkarnie chwalić (przed kolegami dość swobodnie, choć przed prokuratorem, albo kamerą telewizyjną raczej się nie pochwali) ze swojej "obrotności", też z wielu przekrętów by zrezygnował. Tylko dlatego, że bałby się wstydu. Bo wstyd nie jest cechą wynikającą wyłącznie z charakteru konkretnych osób, jednostek. To kwestia społeczna. Ten sam uczeń w jednej grupie rówieśników będzie się przykładnie uczył (bo koledzy też się uczą i tak wypada), a w innej będzie zgrywał luzaka, imprezowicza. Tak samo jest z każdym z nas - znacznie łatwiej kradnie się czując przyzwolenie, lub akceptację złodziejskiego środowiska, niż w otoczeniu ludzi uczciwych. 

Jestem przekonany, że naprawdę złą tendencją dzisiejszych czasów jest coraz powszechniejsza akceptacja zachowań ewidentnie złych, okrutnych, powiązanych z krzywdą innych ludzi. Ileż to filmów powstało o życiu gangsterów (bo to takie ekscytujące...). Mamy gangsta-rap, gangsterskie w wymowie napisy na koszulkach, a także całe rzesze "artystów" kreujących się na ludzi powiązanych z kręgami przestępczymi. Mamy brukowy język w kręgach "elit". A uczciwość - dla wielu młodych, właśnie szukających swego miejsca w życiu - w tym kontekście wydaje się nudna, bezbarwna. I coraz więcej osób właśnie tak myśli - że być gangsterem to jest dopiero życie. A że wiele innych osób przy tym cierpi? - Tym przejmować się nie zamierzają.

Uważam, że każda nasza osobista - mała, czy wielka - uczciwość w jakimś stopniu przyczynia się do poprawy życia w Polsce. I odwrotnie, każda nasza podłostka, kradzież, to nie tylko jednostkowa sprawa tego "incydentu", ale także ogólne tworzenie atmosfery złodziejskiego kraju. Na polityków - złodziei trzeba patrzeć krytycznie, ale zacząć naprawę trzeba również od siebie. I to nie tylko tym, że się nie kradnie, ale często również po prostu odwagą cywilną - poprzez słowną obronę uczciwości, nieobłudną krytykę złodziejstwa, może różnego rodzaju demonstracje sprzeciwu, wobec lekceważenia zasad, które przecież większość z nas wyznaje. Inaczej - na poprawę nie ma co liczyć... 

Michał Dyszyński dodano do serwisu 7 września 2005
zmodyfikowano i uzupełniono 15 i 21 września 2005

 

 

 

"Rynkowy" - czyli dla bogatych?...

Od dłuższego czasu obserwuję w polskich mediach dość konsekwentnie stosowaną tendencję. Chodzi mi o używanie określeń "rynkowy", "ekonomiczny" itp. w kontekście firmy, przepisów, pracy, płacy, zatrudnienia itp. Może posłużę się przykładem ostatnio uchwalanych przez sejm ustaw. 
Weźmy pod uwagę zniesioną ostatnio sławetną ustawę "kominową". Większość komentatorów prasowych, "ekonomistów" i "autorytetów" bardzo krytykowała tę ustawę, jako nierynkową, niesprawiedliwą wobec "fachowców wysokiej klasy", którzy nie mogą "godnie" zarabiać. Fakt, że (nominowani przecież przez polityków) członkowie rad nadzorczych w państwowych firmach i inni menedżerowie w tych przedsiębiorstwach nie mogą otrzymywać dziesiątki razy więcej niż typowy pracownik firmy, był powszechnie komentowany jako "nierynkowy" niezgodny z prawami ekonomii itp. 
Bo w końcu jak to jest, żeby wysoki urzędnik w firmie państwowej nie mógł sobie kupić samochodu z jednej pensji?... Granda!...
A pytanie, czy "ekonomicznym" i uzasadnionym rynkowo jest utrzymywanie w państwowych przedsiębiorstwach gromady wysokoopłacanych trutni, spotykających się dwa trzy razy na miesiąc w celu umówienia "strategii przedsiębiorstwa", nie stanęło w prasowych komentarzach. Nie pytał się też nikt o to, czy finanse przedsiębiorstwa to wytrzymają.

W odróżnieniu od tego, gdy mowa jest o płacy minimalnej, albo zarobkach osób, które ledwo "wiążą koniec z końcem", wtedy rzesza ekonomicznie "mądrych" zaczyna sobie przypominać o zmniejszonych zyskach firm, o konieczności ograniczania kosztów itp... Przykładem jest tu choćby dyskusja nad ostatnią ustawą, która ma spowodować podnoszenie płac minimalnej do standardów europejskich (nie w sensie wartości kwotowych, tylko w sensie relacji zarobków najniższych do średniej krajowej). Tutaj nasz czołowy ekonomiczny autorytet - Leszek Balcerowicz, szybko ujął się za "rynkiem" i "ekonomią". Bo firmy i ich menedżerowie na tym stracą. Gdy jednak chodzi o ograniczenie kosztów za pomocą redukcji najwyższych pensji, jakoś kwestie rynkowe bledną. Gdy mowa o poborach bankierów i innych osób o gigantycznych zarobkach, to jakoś o "rynku" mówi się w innym guście, że "nierynkowo" jest nie zapłacić kilkadziesiąt, czy kilkaset tysięcy złotych miesięcznie "wysokiej klasy specjaliście". Ale jednocześnie -  dziwnym trafem specjalista chirurg, człowiek ratujący życie innym ludziom nie jest przez media dostrzegany jako kandydat do większych uposażeń. To w końcu tylko pracownik. Dopiero specjalista od finansów, w tej samej niedoinwestowanej służbie zdrowia, robi się godny większych pieniędzy.

Podobna tendencja jest do zaobserwowania przy doniesieniach związanych z inflacją - jakiekolwiek zwiększenie zarobków biedaków jest tu "zagrożeniem". A te same pieniądze w rękach bogaczy już inflacji nie szkodzą (może to nawet jest i w jakimś stopniu prawda, wszak bogacz wyda swoje pieniądze na Kanarach, czy w Las Vegas, a nie Polsce)...

Nie dziwię się prostym ludziom, że nie lubią słów "rynkowy", "reforma" itp. Oni nie są "aż tacy głupi" i widzą, że towarzystwa wzajemnej adoracji naszych elit, zawsze wykręcą je tak, aby biedak jeszcze bardziej dostał po krzyżu, a bogatemu przybyło. Nie dziwię, się choć nie popieram awersji do rynku. Bo sam jestem zwolennikiem mechanizmów rynkowych; jednak zastosowanych sprawiedliwie, a nie wybiórczo. Oznaczałoby to, że jeśli np. szukamy oszczędności na pensjach w przedsiębiorstwach, to naturalnym byłoby poszukiwanie ich tam, gdzie wydatki są największe - czyli w poborach tych, którzy mają większe środki finansowe, niż pozostała załoga licząca setki pracujących. To by było naprawdę RYNKOWE i EKONOMICZNIE UZASADNIONE. Ale w Polsce rynek ma swoje dwie twarze - przyjemną dla uprzywilejowanych i cwaniaków, a ponurą dla ubogich. 

Tymczasem gdyby polska rzeczywistość ekonomiczna miała być sensowniejsza (a także efektywniejsza gospodarczo), to może właśnie należałoby zwrócić się ku standardom krajów rozwiniętych, gdzie podział dóbr jest równiejszy niż w Polsce, gdzie relacja zarobków szefa firmy, do szeregowego pracownika nie jest tak miażdżąca jak w Naszym Kraju. Bo jakoś "dziwnie" w wielu krajach to działa. I jakoś dziwnie, że mimo wspólnego europejskiego rynku, polski szeregowy pracownik musi w swojej Ojczyźnie zarabiać 6 do 10 razy mniej niż pracownik angielski, czy holenderski w swojej. A "dziwnym trafem" ten sam polski pracownik, zatrudniony w Anglii, czy innym kraju "Starej Europy", może na te pieniądze zapracować. I firma też wychodzi na swoje. Dlaczego więc polskie firmy są mniej skuteczne niż zachodnie?... A może nasi menedżerowie są zbyt mało fachowi (a więc patrząc na relację wyników do zarobków - są przepłacani), bo mimo, że płacą swoim pracownikom wielokrotnie mniej, to wielkich sukcesów wciąż nie widać?...
Wiele wskazuje na to, że niesprawiedliwość w zarobkach jaką mamy w Polsce wcale nie służy ekonomii. W istocie niszczy ona prawidłowe związki gospodarcze - mamy słaby rynek (niski popyt wewnętrzny), bo procent pieniędzy dostępnych dla zwykłych ludzi w stosunku do PKB jest wyraźnie niższy niż w innych krajach. Mamy niespotykanie wysoki popyt na dobra luksusowe (w porównaniu do innych krajów), napędzany przez niewielką grupę superbogaczy, a jednocześnie rynek dóbr powszechnego użytku jest w stagnacji. To nie służy rynkowi. Poza tym coraz to kolejne grupy niedowartościowanych finansowo (ale dobrze wykształconych) pracowników "wyciekają" z Polski do bogatszych krajów - Anglii, Szwecji, Irlandii. Tam gdzie zostawia się im więcej wypracowanych środków. 
Całe wielkie regiony Polski są pogrążone w gospodarczym marazmie, pieniądze krążą w gospodarce bardzo nierówno - wielkie przepływy występują między gigantami finansowymi, przy silnym ograniczeniu dopływu środków do obszarów dyskryminowanych. Polską gospodarkę można porównać do ciężko chorego organizmu, w którym pewne tkanki są w stanie martwicy, podczas gdy niektóre obszary aż duszą się od środków. Ale typowe głosy mediów wciąż faworyzują pogłębianie się niesprawiedliwych podziałów, a nie ich likwidowanie.

Oczywiście na pytanie jak pomóc polskiej gospodarce nie jest łatwo znaleźć odpowiedź. I być może nawet przeciwnicy ustawowego określania najniższej płacy mają sporo racji. Jednak faktem jest, że polska ekonomia toczy się na krzywych kołach, na kołach, które buksują i neutralizują efekt uczciwej pracy milionów ludzi. A niestety, wciąż trudno dopatrzyć się zarówno u polityków, jak i publicystów, rzetelnego i bezstronnego zastanowienia nad gospodarką jako mechanizmem, jako całością. 

Polska jest wciąż pogrążona w skrajnym egoizmie, w walce grup interesów, które wydzierają sobie zasoby bez oglądania się na dobro wspólne, na dobro Kraju szerzej pojęte, niż interes tej czy innej grupy zawodowej, czy towarzyskiej. 

Michał Dyszyński - dodano do serwisu 13 lipca 2005
zmodyfikowano 5 października 2005

  

 

 

 

Parada wokół d...

Znów opinia publiczna jest bombardowana informacjami na temat kolejnej parady homoseksualistów. Geje i lesbijki czują się dyskryminowani i pokrzywdzeni, więc wyrazili swój żal na ową "nietolerancję" w formie "Parady równości" odbytcej się w Warszawie.

Ja - niżej podpisany - nie brałem udział w tej paradzie (w kontrparadach również nie). 
Wynika to z faktu, że takie obnoszenie się z własną seksualnością, jaką prezentują jej uczestnicy uważam z w wysokich stopniu niesmaczne i obrzydliwe. I to wcale nie dlatego, że są gejami, czy lesbijkami, ale dlatego że o pewnych sprawach się nie trąbi na ulicach. Po tego rodzaju zachowaniu rozpoznaje się przysłowiowego dworusa, czy fornala, że będzie o genitaliach wygadywał co drugie słowo (rechocząc przy tym obleśnie), ale nie osobę "na poziomie". Bo tzw. dobre wychowanie wiązało się z milczeniem o pewnych (nazywanych "intymnymi", czyli nie do wyciągania na forum publiczne) sprawach. Homoseksualiści z parady równości te zasady dobrego wychowania ignorują (być może ich nie znają...). Mam nadzieję, że nie są to wszyscy homoseksualiści i że istnieją jakieś ich grupy, którym nie jest obce poczucie taktu i kultury. Ale w tym Kraju owa parada z powodu d... jest zdecydowanie poniżej tradycyjnie rozumianej kultury.

 

O małżeństwie słów kilka

W kontekście owej "Parady" chciałbym jeszcze dodać parę zdań na temat kwestii podnoszonych przez środowiska homoseksualne - a mianowicie dyskryminacji na polu możliwości zawierania małżeństw. Moim skromnym zdaniem owo stanowisko gejów i lesbijek jest wynikiem niezrozumienia istoty samej instytucji małżeństwa. 

O rodowodzie związków małżeńskich

Wbrew wielu powszechnym mniemaniom, instytucja małżeństwa wcale nie powstała dla samych małżonków i dla zadekretowania ich wzajemnego afektu. Małżeństwo swoją istotę i ważność zawdzięcza pojęciu rodu

W dawniejszych czasach ród (rodzina), pochodzenie człowieka miało znacznie większe znaczenie niż to jest aktualnie. Różne rody miały majątki, własne tradycje i silnie się wspierały obrębie tych wspólnot. I oczywiście różne rody ze sobą rywalizowały (np. na polu politycznym). Niekiedy przyjaźniły się. Niestety, owe przyjaźnie były zazwyczaj dość chwiejne, bo każdy (czasem nawet drobny) incydent pomiędzy dowolnymi członkami rodów łatwo przeradzał się w poważne (niekiedy ciągnące się latami) waśnie. To dość naturalne, bo  plemienna natura ludzkich sympatii zwykle kazała opowiadać się za "swoim", a nie obcym i to najczęściej bez względu na sprawiedliwość. Tak więc rodowe walki były na porządku dziennym. 

Jednak rozsądni ludzie orientowali się, że walki tego rodzaju nie niosą korzyści ani jednej, ani drugiej stronie. Niestety przekonać o tym wszystkich osiłków i rozrabiaków z obu rodów, pokonać instynkt natury nakazujący rywalizację i walkę (wynikający z ewolucyjnego dziedzictwa człowieka), nie jest łatwo. Zwykła perswazja najczęściej nie odnosi tu skutku. Rozwiązaniem stawało się małżeństwo między członkami (najlepiej "głowami") rodów. Jeśli było hucznie zawarte, jeśli wszyscy wiedzieli, że oto teraz połączy się w potomkach "krew" obu rodów, to taka sytuacja stanowiła barierę przeciwko walkom, gdyż teraz, zamiast dwóch, mieliśmy już jeden ród, a instynkt walki przenosił cel swojego działania poza połączone rody. Fakt, że "krew" obu rodów łączyła się w potomstwie małżonków, stanowił gwarant tego, że zawarty pomiędzy rodami sojusz będzie trwały (w domyśle "na wieki"), co stanowiło dodatkową barierę dla próbujących jeszcze sobie "w starym stylu" powalczyć. 
Jednocześnie łatwo jest tu zrozumieć silne zwracanie uwagi na wierność małżonków - przecież fakt połączenia krwi stanowił podstawę spójności między rodami, a więc podstawę bytu i pokoju wielu ludzi. 

W ten sposób funkcjonowały nie tylko rody (rodziny), ale całe królestwa, gdzie małżeństwa były układane z góry i zawierane zgodnie z wymogami polityki. Zaś kwestia uczuć pomiędzy kandydatami na małżonków była drugorzędna. Stawką były znacznie większe sprawy. Tu dochodzimy do podstawowej kwestii wyznaczającej istotę małżeństwa - połączenie krwi (dzisiaj powiedzielibyśmy genów) obu rodów. W swojej tradycyjnej istocie małżeństwo  nie jest publicznym zadeklarowaniem afektu pomiędzy dwoma osobami (choć dziś tak się najczęściej uważa). Jest ono deklaracją połączenia krwi dwóch różnych rodów oraz wspólnego działania dla zapewnienia bytu i bezpieczeństwa potomstwu. 

Ewolucja i degradacja małżeństwa

Wraz z rozpadem tradycyjnych rodowych więzi (kto dziś zna dokładnie drzewo genealogiczne swojej rodziny?...) następowała powolna modyfikacja postrzegania sensu małżeństwa. Ludzie wiążą się dziś głównie z powodu uczuć; kwestia rodziny w szerszym sensie schodzi na dalszy plan. Dzisiaj dzieci już nie pytają się już rodziców o pozwolenie ślub (a przecież kiedyś taka sytuacja była niemal nie do pomyślenia), sam akt zawarcia związku często jest bardzo skromny, bez rozgłaszania. Małżeństwo stało się więc niemal sprawą "prywatną". A w ogóle potrzeba zawierania małżeństw... ogólnie zanika (co ma również związek z rosnącą rezerwą wobec instytucji ją firmujących - Państwa, czy Kościoła).

Bo jeśli małżeństwo miałoby być tak bardzo prywatne, to po co go zawierać?
Przecież, jeśli żadne rody się nie łączą w wyniku tego aktu, jeśli nie ma to istotnego wpływu na życiu wielu osób, to równie dobrze można sobie prywatnie we dwójkę przyrzec wzajemną troskę i wierność... A po co jeszcze tu urzędnik, czy ksiądz? Po co huczne wesela? 
I tak dzisiaj bardzo wiele par funkcjonuje, a tolerancja ze strony otoczenia sankcjonuje życie par "na kocią łapę". Bo w rzeczywistości, wraz z utraceniem rodowego charakteru związku małżeńskiego, sens samej instytucji staje się wątpliwy. 

Gwoździem do trumny instytucji małżeństwa będą (jeśli prawo na to pozwoli) związki homoseksualne. W przypadku takiego "małżeństwa" już zupełnie nie ma mowy o rodach i "łączeniu krwi", a jedynie o publicznym zadeklarowaniu afektu między dwoma osobami. Afektu i faktu uprawiania seksu. 
Ale pójdźmy dalej tym tropem - jeśli więc za zasadę uprawniającą do zawarcia związku małżeńskiego uznamy fakt silnych uczuć i seksu, to logiczne staje się zawarcie związku z wibratorem, albo zoofila z jego ulubioną owieczką. A może nawet zbieracza - hobbysty z kolekcją ulubionych znaczków pocztowych (bo on przeglądając swoje zbiory doznaje "ekstazy"). Czy to byłoby "małżeństwo"?
- To oczywiście kwestia definicji, ale skoro lewicowe siły będą w stanie rozszerzyć definicję małżeństwa tak, aby odnosiła się ona do związku osób tej samej płci, to właściwie dlaczego by tu nie dojść aż do takiego rozumienia?...
Ale w takim razie to już w ogóle nie będzie małżeństwo w jego majestacie społecznego znaczenia, ważności wobec wielu innych osób, rodzin. Będzie pustym gestem, zapisaniem przez urzędnika, że gdzieś Obywatel X czuje afekt seksualny do Obywatela Y (z wzajemnością). Tylko kogo to obchodzi?...

Nie przekonują mnie argumenty za związkami homoseksualnymi podnoszące kwestie prawne - w rodzaju praw dziedziczenia, czy reprezentowania drugiej osoby przed instytucjami. Po pierwsze - nawet w zwykłym, heteroseksualnym małżeństwie wielu spraw nie da się załatwić bez upoważnienia małżonka. Tak więc podobne upoważnienie może sobie zrobić para gejowska. Dziedziczenie może załatwić testament. I pewnie wiele innych spraw można rozwiązać na drodze odpowiednich deklaracji. 
A tak na marginesie potrzeby legalizowania związków, dla korzyści prawnych - ostatnio coraz więcej ludzi w Polsce właśnie rozwodzi się z powodu istniejących przepisów (znana jest sprawa zdobywania w ten sposób uprawnień do zasiłków na dzieci). 

Być może środowiskom homoseksualnym uda się wywalczyć jakąś formę legalizacji ich związków. I może będą mieli swoje upragnione "małżeństwa". Jednak przypuszczam, będzie to pyrrusowe zwycięstwo. Bo w ostatecznym rozrachunku doprowadzi to zapewne do takiej degradacji samej instytucji związku małżeńskiego, że słowo "małżeństwo" zatraci zupełnie swój pierwotny sens, magię i wartość emocjonalną. I po co wtedy to wszystko?...

 

Jeszcze o paradzie równości

Dla mnie parada organizowana pod hasłem jakiejkolwiek seksualności jest przyznaniem się do braku taktu i kultury. I nie ma znaczenia, czy będzie to związane z seksem gejów, lesbijek, stosunkiem uprawianym w czwartek czy w niedzielę. Tak samo niesmaczna byłaby parada "równości" byłby marsz propagujący seks na jeźdźca, seks w samochodzie ciężarowym, albo na karuzeli, czy związek intymny z owczarkiem alzackim. Niesmaczna byłaby wg mnie również parada osób deklarujących swoją wstrzemięźliwość seksualną, albo fakt nie uprawiania seksu przed ślubem kościelnym. O tych sprawach się nie mówi (jeśli już to w dyskretnie, "męskim gronie" i po kilku głębszych...). Nie mówi się, bo to nie wypada! 
Ale, jak widać, kultura i tak swoją drogą, a jak się ktoś uprze, to może urządzić paradę z powodu d... 

Michał Dyszyński - dodano do serwisu 11 czerwca 2005
zmodyfikowano 16 czerwca 2005

 


Dojenie kulturą

Od czasów gdy w naszym Nadwiślańskim Kraju pieniądz zyskał na znaczeniu, rozwijają się rozmaite inicjatywy służące pozyskaniu tegoż pieniądza za wszelką cenę. Niekoniecznie na sposób uczciwy. 

Może najpierw tytułem wyjaśnienia: jaki sposób zdobywania pieniędzy uważam za uczciwy?
- Taki, w którym osoba płacąca komuś robi to dobrowolnie (również np. bez zbyt nachalnego nacisku słownego) i dostaje za wydane pieniądze wartościowy produkt. Produkt ten jest wartościowy wtedy, gdy (przynajmniej z grubsza) odpowiada potrzebom i oczekiwaniom płacącego. 
Tyle o zasadzie uczciwości. Teraz będą konkrety - czyli uwagi na temat nowych pomysłów dodatkowego opodatkowania firm medialnych w celu wsparcia produkcji filmów w Polsce.  

Cóż proponują ustawodawcy?
- Podatek (2%, może 1,5%) od przychodów operatorów kablowych i stacji komercyjnych przeznaczony na produkcję filmową w Polsce. Niby cel słuszny... Jednak..
Ja widzę sprawę w sposób nieco bardziej złożony. 

Każdy by chciał być dofinansowanym. To wygodne, bo wtedy - bez względu na to co się zrobi i jak się zrobi - pieniądze się znajdą. Słusznych (i wartych dofinansowania) inicjatyw są setki - od zupek dla ubogich, dożywianie dzieci w szkołach, poprzez wspomożenie oświaty, łożenie na sport masowy, schroniska dla bezdomnych, opiekę nad bezpańskimi zwierzętami, pomoc ludziom w podeszłym wieku, ochronę krajobrazu, czy zabytków architektury (jak ktoś chce, to tę listę jestem gotów naprędce rozszerzyć dwu, trzykrotnie, ale na razie chyba starczy). Właściwie to każda potrzeba mogłaby zostać dofinansowana i z założenia - wydaje się to słuszne. I niestety - wszystkiego się nie da ograniczonymi pieniędzmi dofinansować.
Problem drugi jest tu taki, że tworzenie biurokratycznej czapy nad owymi potrzebami bardzo rzadko rzeczywiście pomaga sprawie. Bo później głównymi beneficjentami tej formy finansowania okazują się niekoniecznie ci, którzy sprawę pchają naprzód, ale skorumpowani urzędnicy.

Tego samego można się spodziewać po podatku "na kinematografię". Owszem - jacyś znani i uprzywilejowani, zasiadający w "szacownych" komisjach pieniądze swoje wezmą, i pewnie nawet jacyś filmowcy pewnie nieco więcej filmów wyprodukują, a następnie w jakimś magazynie filmy te będą składowane. Może nawet co któryś tam film z owych dofinansowanych okaże się udany (dzisiaj - bez dofinansowania - też co któryś taki jest). Problem w tym, że cały ten mechanizm jest nieuczciwy. Jest nieuczciwy, bo wymusza na ludziach płacenie za coś czego nie zamawiali i nie wybierali. Uczciwą metodą sprzedaży jest zaoferowanie czegoś klientowi i zdanie się na jego wybór, a nie wymuszanie płacenia bez względu na to, co mamy do zaoferowania. 

Kilka tygodni temu miałem okazję wysłuchać w publicznym radiu dość emocjonalnie prowadzoną audycję w stylu: "jak to potrzebna jest ta ustawa i owo dofinansowanie", jakaż to "słuszna" inicjatywa. Padały różne argumenty: 
- Np. że we Francji dofinansowanie ich produkcji jest znacznie większe. Przykro mi, ale dla mnie to jest żaden argument, bo 99% francuskich filmów uważam, za nieoglądalne (oczywiście jest ten 1% wyjątków). Ich jakość artystyczna oscyluje wokół poziomu kiepskiego reality show. Jeśli Francuzi mają za dużo pieniędzy i chcą pakować w tego rodzaju produkcję, to ich sprawa, jednak  powielanie tego modelu w Polsce absolutnie nie jest pożądane. 
- Mówiono, że te 2% to tak niewiele. Ale wg mnie to i tak o wiele za dużo. Bo zapłacenie nawet 1 gr za coś nieefektywnego i niechcianego jest zwykłym marnowaniem pieniędzy. 
- Że kablówki i nadawcy prywatni zobowiązali się do popierania twórczości, a nie wywiązują się z tego.
Ja jestem po stronie nadawców. Wszak są pod naciskiem uprzywilejowanego konkurenta - telewizji publicznej, która dysponując gigantycznym dofinansowaniem z abonamentu psuje im rynek reklam (skoro ma abonament, to dlaczego puszcza reklamy?...). Poza tym lepiej byłoby ew. ustawą zmusić tych nadawców do samodzielnego tworzenia filmów, niż realizować to poprzez kolejny twór biurokratyczny.

A tak w ogóle, to może lepiej byłoby inaczej zagospodarowywać sam abonament TV?  - Np. część z niego "rzucić" w formie przetargu na wolny rynek?... Przypuszczam, że teatr telewizji zrealizowany przez TVN, czy innego prywatnego nadawcę będzie wcale nie gorszy od tego "publicznego"...
- Że się będzie wspierać młodych twórców... A ja w to niezbyt wierzę. Nie wierzę, że młodzi, niezależni twórcy będą rzeczywiście wspierani. Raczej spodziewam się, że zarobią na tym starzy wyjadacze, zasiadający w komisjach i gremiach. Może paru młodym, tym posłuszniejszym i bardziej upartym, też może nieco skapnie, ale tylko pod warunkiem, że będą mieli dobre "układy" ze starą gwardią trzymającą kasę.

Ostatnio niewiele w Polsce pojawia się dobrych filmów rodzimej produkcji. Poza tym, jak wynika ze statystyk, nie zarabiają one na siebie. Kilka - kilkanaście tysięcy widzów oglądających polski film, to norma. A są takie dzieła, które nawet nie są w stanie zgromadzić tysiąca widzów! We wszystkich kinach razem! Znaczy to z grubsza tyle, że filmy te obejrzeli aktorzy i ich rodziny, plus jeszcze nieco znajomych i naprawdę nieliczni widzowie, niezaangażowani w produkcję. I można ich zgromadzić na 3 seansach kinowych.
Ktoś powie: źle z tą kulturą. Ludzie nie dbają o swój rozwój duchowy i intelektualny. Pewnie ma tu sporo racji. Ale to wcale nie oznacza, że wyciągając od nich pieniądze na nowy urząd, poprawimy stan owej świadomości. I dodatkowo wcale to nie oznacza, że należy zapełniać archiwa polskiej filmoteki większą ilością filmów, ze które widzowie nie mają ochoty płacić, ani ich oglądać! Bo prawidłowy wniosek jest taki - jeśli ludzie nie chcą oglądać, to nie należy tych filmów produkować! 

Ktoś pewni wyciągnie argument:
A co mają w takiej sytuacji robić aktorzy? Wykształcili się, a nie mają zatrudnienia...
- Pewnie zmienić zawód. Tak jak musiały to zrobić miliony osób w nowej polskiej rzeczywistości. Inni mogli (ślusarze, stolarze itp.), to filmowcom, też pewnie się uda. Z resztą, może nawet da się zarobić w reklamie, albo w podobnych branżach.
Jestem zdecydowanie przeciwny przymusowemu finansowaniu produkcji filmów w Polsce. Te nieliczne powstałe dobre filmy i tak się sprzedadzą i dodatkowego finansowania nie potrzebują. Jestem przeciwny wspieraniu filmowych stowarzyszeń wzajemnej adoracji. Każda złotówka wydana na ten cel wydaje mi się o jedną złotówkę za dużo. Produkcja filmów powinna być finansowana z biletów do kin i sprzedaży kopii w formie DVD, czy kaset VHS. Tylko w ten sposób zapewniona zostanie możliwość wyboru towaru, a w konsekwencji uczciwość całej tej transakcji sprzedaży. 

Gdy do restauratora przychodzi trzech wygolonych osiłków i proponują ochronę jego lokalu, a do tego "sugerują", że brak owej ochrony może zaowocować szkodami w mieniu, to policja ściga (przynajmniej teoretycznie) taki przypadek jako wymuszenie. Choć w rzeczywistości restaurator może i nawet nie stracił by na tym biznesie. Bo może inni chuligani, dowiedziawszy się o ochronie nie będą nawiedzali takiego lokalu, a stawki proponowane przez tych właśnie wygolonych "ochroniarzy" są niższe niż u konkurencji. Kwalifikacją wymuszenia jest jednak nie to, czy się transakcja restauratorowi opłaca, ale czy jest dokonywana pod przymusem. 
Po uchwaleniu ustawy o kinematografii operatorzy będą zmuszeni do płacenia podatku. Może nawet kiedyś na tym zyskają, bo powstaną jakieś nowe filmy, które będzie można umieścić w programach. Ale niestety - fakt jest taki, że za pośrednictwem policji podatkowej, owa opłata będzie wymuszona.  

To jest naprawdę chora sytuacja, gdy jakaś grupa ludzi ma mieć zapewnione dochody ze swojej pracy - bez względu na to, czy robią COKOLWIEK, KOMUKOLWIEK, DO CZEGOKOLWIEK POTRZEBNEGO. Gwarantem tego, że produkt jest potrzebny jest wolny wybór zakupu. Dzięki ustawie o kinematografii jakaś grupa filmowców będzie realizowała swoje pomysły w oderwaniu od potrzeb widzów. Bo pieniądze i tak dostaną, jeśli tylko ich koledzy z komisji uznają daną produkcję za wystarczająco dobrą. I kolejny film będzie sobie gdzieś niszczał w archiwach. 

Ja też mam swoje "pomysły". Uważam, że są interesujące i twórcze. Jednak jakoś nie przychodzi mi do głowy, żeby zmuszać innych ludzi do płacenia za realizację moich fanaberii. Ewentualnie mógłbym o dofinansowanie poprosić, ale zmuszać?...
Gdyby filmowcom - dzisiaj lobbującym za tą wygodną dla siebie ustawą kazać finansować produkcję butów, których oni nie mają ochoty nosić - to by protestowali; gdyby mieli płacić za żywność, której nie mają zamiaru zjeść - to też pewnie uznaliby to za niesprawiedliwe. Jednak wystarczy owym niechcianym dziełom doczepić etykietki "ambitny film", czy ogólniej "kultura" i już nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, taki niechciany twór staje się warty wymuszania pieniędzy milionów ludzi. 

Zdrowe zasady są inne. Jeśli zaś jakieś grono filmowców ma do zaoferowania Polakom pomysł na dobry film, to niech szuka sponsorów, sprzedaje cegiełki itp. I jeśli ktoś zechce takiego wsparcia wtedy udzielić - to proszę bardzo, ale nie w formie przymusu. 

Prominentne grono filmowców lobbujące za podatkami na swoją działalność ogłosiło, że będzie piętnowało posłów głosujących przeciwko tej formie finansowania kultury. 
Chciałoby się zakrzyczeć: Panowie (i Panie) nie zawłaszczajcie polskiej kultury! Może to nie tylko Wy jesteście "kulturą"?...
To, że organizowane przez Panów i Panie komisje, czy grona filmowców nie dostaną pieniędzy w ciemno nie świadczy jeszcze o niechęci posłów do kultury. Świadczy o zdrowym rozsądku ludzi nauczonych doświadczeniem, że w polskiej rzeczywistości każda złotówka nie powiązana ściśle z usługą, czy towarem wystarczającej jakości szybko trafia w ręce cwaniaków, którzy nic wartościowego ludziom nie są w stanie zaofiarować.  
A poza tym - kultura (również filmowa), to nie tylko znane nazwiska i nagradzane produkcje. To także (a być może głównie) pierwsze próby samodzielnego filmowania podejmowane kamerą cyfrową przez gimnazjalistów - zapaleńców; to twórczość młodych komputerowców, którzy (jak np. twórca "Katedry") samodzielnie i bez niczyjej pomocy tworzą coś - bo chcą. Z pasji tworzenia. Bez pozwoleń, akceptacji czy innego narzutu szacownego "środowiska". 
A czy owa ustawa o kinematografii da jakieś wsparcie tym entuzjastom? 
- Szansa na to jest niewielka. Natomiast na pewno spowoduje wyciągnięcie (pośrednie) od tych młodych entuzjastów pieniędzy. W rzeczywistości więc, owa ustawa o kinematografii faworyzuje swoje instytucje, kosztem większości ludzi, dla których kulturę się tworzy.

Michał Dyszyński - dodano do serwisu 5 maja 2005, zmienione 9 maja 2005 

 

 

Meandry ekologii

Ciekawostką jest, jak biurokracja potrafi słuszne idee obrócić w ich przeciwieństwo. Wystarczy tylko, przy jak najbardziej dobrych chęciach, nie przeanalizować rzeczywistych konsekwencji swoich działań. Najnowszy przykład to ekologia.

Unia Europejska, a za nią polska administracja promują tzw. "źródła odnawialne" energii. Zalicza się do nich energia wiatrowa, słoneczna i prąd ze spalania biomasy (czyli np. drewna). Gdybyśmy drewna mieli w nadmiarze, to pewnie wszystko w miarę nieźle by działało, bo niepotrzebne odpady drewniane, zamiast gnić gdzieś tam na wysypiskach, byłyby palone z pożytkiem dla gospodarki. Sytuacja jest jednak inna - drewna brakuje. W związku z tym elektrownie, na których przepisy wymuszają spalanie drewna, podkupują ten cenny surowiec producentom mebli (a konkretnie ich poddostawcom, czyli firmom wytwarzającym płyty wiórowe). W rezultacie poszukiwane drewno, zamiast być wykorzystane do stworzenia trwałych dóbr, jest "puszczane z dymem"...

Z punktu widzenia wzrostu CO2 w atmosferze jest obojętne, czy przyrost nastąpił ze źródeł odnawialnych, czy nie. Substancja chemiczna jest identyczna i po wymieszaniu się nie sposób jest odróżnić wkładu "odnawialnego" od pochodzącego z paliw kopalnych. Tak więc ogólnie słuszniejszą zasadą poprawnej ekologii (niż spalać "odnawialne") byłoby ogólnie spalać jak najmniej. 

Z drugiej strony biurokracja ma też problem, bo Polska jest zobowiązana do produkcji energii "ekologicznej". Jeśli nie wymusi tego przepisami, będzie musiała zapłacić karę. A ponieważ brak jest w naszym kraju zarówno dobrych miejsc na wiatraki (nie mamy stabilnych przestrzeni "wiatrowych"), jak też na elektrownie wodne (teren Polski jest w większości płaski), to jedyną sensowną metodą wywiązania się z konieczności bycia "ekologicznym" jest niszczenie zasobów drewna...
Paranoja...

Informacja o sprawie pochodzi z serwisu Rzeczypospolitej:  http://www.rzeczpospolita.pl/gazeta/wydanie_050428/ekonomia/ekonomia_a_43.html

Michał Dyszyński dodano do serwisu 28 kwietnia 2005

 

 

Wyznania frajera

Dzisiaj sobie to uświadomiłem - jestem frajerem. Oczywiście nie ja jeden i pewnie nie największym. Ale jestem - co do tego nie mam wątpliwości. Cóż to znaczy - frajer?
- To słowo rzadko jest używane w mediach, a w środowisku złodziejskim oznacza ono po prostu osobnika, który dał się "wyrolować", okraść ze swojego majątku, dał się oszukać (być może aktualna złodziejska mowa ma tu jakieś bardziej na czasie określenia, ale ja nie jestem na czasie i poprzestanę przy tym starym terminie). Złodzieje też miewają czasem (przynajmniej potencjalnie) jakieś rozterki moralne związane ze sposobem zarobkowania. Obroną przed myślą, że jest się po prostu złym człowiekiem, krzywdzicielem innych ludzi, jest przylepienie im etykietki frajerów (choć oczywiście również inne pogardliwe określenia tu się nadają - np. związane z męskim organem płciowym). Dzięki temu, że owi krzywdzeni są "gorsi", czyli "warci" obrobienia z ich majątku, złodziej uzyskuje "moralne prawo" do ustanowienia "poprawnego" stanu rzeczy - tzn. zawłaszczenia pracy i zasobów frajera na rzecz osobnika "lepszego" - złodzieja. Jak wykazują badania naukowe z reguły złodzieje (kieszonkowcy w szczególności) unikają patrzenia na twarz (szczególnie w oczy) swoich ofiar. Może to być częściowo związane z niebezpieczeństwem przejrzenia zamysłów przestępcy, ale w dużym stopniu wynika też z faktu, że krzywdziciel woli nie przypominać sobie, że ma do czynienia z prawdziwym, czującym człowiekiem. Woli o swoich ofiarach myśleć w kategorii obiektów - bezosobowych, nieistotnych z innego punktu widzenia niż jako dostarczyciele zasobów finansowych.

Ja co prawda nie byłem ostatnio ofiarą kieszonkowca, więc jestem frajerem na inny sposób. Jestem nim, bo się nie "załapałem": na zakup fabryki wartej miliony dzięki znajomościom i funduszom na poziomie tysięcy złotych, nie mam doradczego stanowiska w ministerstwie za kilkanaście średnich krajowych, nie jeżdżę na zagraniczne wczasy, ani nie przemieszczam się samochodem na koszt podatników. Nie mam też wygodnej posadki związkowca - świętej krowy, czy innej szarej eminencji, nie jest też przedstawicielem chronionego zawodu - prawnika (takiego, który dostał się wreszcie do wyuczonego zawodu, czyli ma upragnioną aplikację), albo radcy podatkowego. W szczególności nie dorobiłem się dzięki znajomościom z niczego w ciągu kilku lat majątku na poziomie kilkudziesięciu milionów. Zamiast tego z trudem wiążę koniec z końcem. 
Wiem, że jestem frajerem - inni sobie lepiej poradzili. Np. kupili wielkie państwowe przedsiębiorstwa za nie swoje pieniądze, zarabiają w pojedynkę tyle, ile pozostała załoga całej fabryki, którą "zarządzają". Jestem frajerem, bo dałem się wyrolować z majątku, który Państwo Polskie miało na początku przemian (a którego istotna działka uczciwie mi się należała). Majątek ten jest aktualnie własnością osobników, którzy nikomu nic dobrego w życiu nie zrobili, nie zaoferowali nic wartościowego Polsce, ani jej Obywatelom. Tylko sobie wzięli.

Ostatnio w Gazecie Wyborczej zdarzyło mi się przeczytać "List otwarty przedstawicieli Świata Nauki i Polityki". Jego tytuł to: "Możemy być dumni z Polski". Podpisani autorzy apelują do "współobywateli" o to, aby zechcieli być dumni ze swego kraju oraz o "postawienie tamy skandalicznym kłótniom i awanturom politycznym". Dodatkowo w liście jest mowa o nie atakowaniu Prezydentów (w imię polskiej racji stanu), jak też nawoływanie do budowania lepszego jutra. Całość uzupełnia kilka frazesów o tym, że Polsce "potrzebne są sprawne systemy opieki społecznej, opieki zdrowotnej i edukacji" i tym podobne.
Szczerze mówiąc, to nie bardzo wiem do kogo jest skierowany ten apel - sam jestem "współobywatelem". Nie awanturuję się politycznie. Domyślam się, że autorom mogło chodzić o przestrzeganie Polaków przed głosowaniem na partie skrajnie populistyczne. Tym tendencjom głosowania na cwaniaczków politycznych raczej się moim współobywatelom nie dziwię - wszak przypuszczam, że w swoim wrażeniu bycia frajerem nie jestem odosobniony - ponad 20 milionów moich Rodaków żyje poniżej minimum socjalnego, choć jednocześnie w tym samym czasie gdy oni ubożeją rosną gigantyczne fortuny polityków i osób z nimi powiązanych. To w sposób naturalny dodaje głosów radykałom. 

Cóż nam głównie na ten stan rzeczy proponują autorzy listu? 
- Ano żebyśmy byli "dumni". 
W sumie to pewnie fajnie jest takiemu współobywatelowi - nie ma czym zapłacić za rosnące koszty mieszkania, utrzymania, ale za to będzie dumny. Nie ma na buty dla dziecka, więc sobie dumą je zastąpi. Będzie sobie patrzył kolejnego nowego mercedesa u "biznesmena" spod ciemnej gwiazdy i też duma go będzie rozpierać... Nie doczeka się sprawiedliwości w systemie sądowniczym, ale zawsze dumą się nasyci. Dumnie się uśmiechnie jak przeczyta o pensji miesięcznej prezesa z politycznego nadania jakiejś półpaństwowej firmy - pensji, której on - nie uprzywilejowany - pewnie nie zarobi przez całe życie. 

Tylko tak prawdę mówiąc z czego ja - "współobywatel" mam być dumny?... Z czego?
Autorzy piszą - z odzyskania niepodległości - cóż fakt jest. Choć później ową niepodległość jakoś wyjątkowo niesprawiedliwie rozdzielono. Przez 15 lat "transformacji" możemy być dumni głównie z tego co mieliśmy już na jej początku - niepodległość. Utrzymaliśmy ją - fakt. Ale to nic nadzwyczajnego w sytuacji, gdy w pobliżu nie było wojny.
A poza utrzymaniem status quo przez 15 lat po drodze dorobiliśmy się czego?
- Cóż na pewno solidnej grupy pasożytów żyjących na cudzy koszt. 
- Milionów biedaków pragnących opuścić rodzimą ziemię - jak najbardziej.
I jeszcze oddajmy sprawiedliwość - mamy dziś też wielu ludzi bardzo pracowitych, uczciwych, upartych, walczących z przeciwnościami rzucanymi przez cwaną garstkę uprzywilejowanych. Uprzywilejowanych równo - zarówno z "prawicy", jak i "lewicy", bo wielkich różnic w postępowaniu nie widać - jak tylko się do żłobu dostaną, to ciągną z całej siły.
Zapewne nie wszyscy (generalizowanie, jest przecież nie mniejszym błędem, niż przymykanie oczu na fakty). Wierzę, że jest grupa uczciwych - pragnących sprawiedliwości - także we władzach, wśród polityków. Ale nieliczna. Czasem może w emocjonalnej "konspiracji" (bo nie wypada się przyznać, że chciałoby się być uczciwym, żeby nie wyjść na frajera), widać nieraz jak ten czy ów pragnie zrobić coś dla Polski. Naprzeciw intencjom "kolegów". Widać też próby naprawy zła tworzonego przez aktualny układ. Ale jakże słabe... Bo przez całe 15 lat rządów wśród polityków przeważa opcja "nażreć się", nachapać.

Gdy prawie 16 lat temu odzyskaliśmy niepodległość było wiele nadziei, widać było wiele szans. Po tych 16 latach zdewaulowały się nadzieje, zmieniło słownictwo. Teraz rozumiemy, że "biznesmen", to bardzo często po prostu "gangster"; "polityk", to w ogromnej liczbie przypadków "sprzedawczyk", albo "złodziej"; "prawo", to "system przywilejów i ochrona dla wybranych". Nauczyliśmy się względności słów i pojęć. To też jest wielki zysk - edukacja. 
Przyznam, że nie oglądam transmisji z Sejmu RP - mój system nerwowy nie jest w stanie znieść tej dawki kłamstwa, najprymitywniejszego populizmu, wreszcie wyrachowanej walki o kolejne przywileje dla tych, co już mają ogromny dług moralny u reszty społeczeństwa. Gdzieś w środku człowiekowi "rzygać się chce". I tylko często powtarzam sobie słowa piosenki z czasów walki o tę dzisiejszą niepodległość: "Chroń nas Panie od pogardy...". A coraz trudniej jest zwalczyć owo niszczące uczucie - pogarda. Choć walczyć o to trzeba. 

Tak bywam dumny z czegoś co ma związek z tym moim Krajem. Jestem dumny  z tych, którzy się NIE ZESZMACILI (bo wielu takich jest), którzy się NIE SPRZEDALI. Jestem dumny z milionów uczciwych biednych rodaków, tych którzy nie biorą cudzych pieniędzy chociażby mogli, tych którzy uważają, że na środki do życia trzeba zapracować. Jestem dumny z frajerów. Właśnie z nich. Bo dzisiaj bycie frajerem, oznacza że przynajmniej nie jest się złodziejem. A to już dużo!

Jeden z milionów frajerów III Rzeczypospolitej - Michał Dyszyński     dodano do serwisu 2 kwietnia 2005

 

Trochę uzupełnieniem powyższego komentarza będzie taki wiersz napisany w kilka godzin po śmierci Papieża - Polaka. Nie poświęcam go Janowi Pawłowi II, bo temat zupełnie nie ten. Ale piszę się wiersze tak, jak się miewa wenę.

 

 

Czy warto jest mieć wysoki PKB?...

Pytanie zawarte w tytule wydaje się być zupełnie przewrotne - przecież "oczywiste" jest, że większy PKB, to większe bogactwo, lepsze życie. Ale czy na pewno?...

Nie tak dawno przeczytałem w serwisie "Gazety" dość ciekawy artykuł Witolda Gadomskiego -  http://gospodarka.gazeta.pl/gospodarka/1,49621,2606694.html. Autor omawia tam sprawę mierników rozwoju gospodarczego, a w szczegółności PKB. Czy Produkt Krajowy Brutto jest rzeczywiście dobrym miernikiem siły gospodarki? 

Oto definicja PKB zawarta w encyklopedii Fogra (wydanie 2002): "Produkt krajowy brutto, PKB, miernik produkcji wytworzonej na obszarze danego kraju. Jest sumą wydatków gospodarstw domowych na zakup dóbr i usług konsumpcyjnych, wydatków sektora prywatnego na zakup dóbr i usług inwestycyjnych, wydatków państwa na zakup dóbr i usług oraz salda bilansu handlu zagranicznego." 

Z tej definicji wynika np. że wysoki PKB będzie w kraju, w którym:
 mnóstwo pieniędzy wydaje się na montowanie drzwi antywłamaniowych i na likwidację szkód po włamaniach (bo jest wysoka przestępczość), na walkę z masowymi chorobami (bo jest zanieczyszczenie środowiska, a namolna reklama produktów żywnościowych wytwarza całe masy grubasów - w dalszej konsekwencji pacjentów), na pieniactwo (usługi prawnicze), na wykonywanie całej masy zbędnych dla życia i dobrego samopoczucia czynności i związanych z tym zakupów. W przypadku absurdalnym, jeśli by w jakimś kraju pojawił się przepis nakazujący posiadanie w ogródku ogromnego dołu - np. przez zimowe miesiące roku, a zasypywanie tego dołu w lecie, w takim kraju automatycznie wzrasta PKB! - Wszak firmy kopiące i zasypujące te doły dokładają się do puli wykonywanych usług. 

W przeciwieństwie do sytuacji powyższej możemy sobie wyobrazić kraj o "niskim PKB", w którym: 
mało jest prawników i spraw sądowych (bo sądy i policja działają tak sprawnie, że przestępcy znajdują sobie inne kraje do uprawiania swojego procederu - prawo jest rozsądne i skuteczne), mało jest księgowych, bo tanie i dobre komputerowe systemy księgowania zastępują pracę wielu ludzi, mało się sprzedaje samochodów (bo są racjonalnie wykorzystywane i się nie psują), relatywnie mało sprzedaje się żywności (bo ludzie dbają o to, żeby nie niszczyć swojego zdrowia przez nadmierne odżywianie się), mało zarabiają firmy "doradcze" po prawo jest jasne, stabilne urzędy działają sprawnie i bez korupcji, i ogólnie "wiadomo o co chodzi". W tym kraju wyprodukowanie czegokolwiek jest tanie, bo nie wiąże się z licznymi narzutami na działalność - czy to dla urzędów, monopolistów, czy czego tam jeszcze. 

Fetysz dochodu narodowego jako miernika jakości gospodarki jest, moim zdaniem, mocno szkodliwy. Bo czy o to nam rzeczywiście chodzi, żeby ciężko w życiu harować, żeby konsumować dla samej konsumpcji? 
- W końcu im większe marnotrawstwo, im więcej problemów do pokonania (gospodarczych i społecznych) tym większa konieczność produkcji towarów i usług - większy PKB. 
A chyba jednak nie o to chodzi. Może lepiej byłoby mniej pracować, mniej wyrzucać, mniej wymieniać (samochodów, ubrań i innych artykułów), a po prostu lepiej żyć?...
Wiem, że dla wielu fanatycznych zwolenników zakupów i wydawania pieniędzy może to wydawać się dziwne - jak tu być szczęśliwym? Bez ciągłej pogoni za nowym gadżetem, za nową "potrzebą"?...
Wydaje mi się jednak, że naprawdę można! Można być szczęśliwym jeżdżąc dłużej jednym samochodem (jeśli dobry i nie psuje się) - pytanie jest raczej dokąd się tym samochodem jeździ i co się tam spotyka; można być szczęśliwym nie spędzając kolejnych godzin życia w sklepach w poszukiwaniu nowego towaru, nowej okazji w markecie (nie jestem wrogiem supermarketów, a jedynie arefleksyjnego konsumpcjonizmu), a zamiast tego pogadać z rodziną i znajomymi, pojechać w góry, do lasu, nad morze, można umówić się na brydża, czy szachy. Jak wiele ludzie mają u siebie produktów kupionych, a nie wykorzystanych ani razu - ubrań nie rozpakowanych, nie założonych poza koniecznością przymierzenia, płyt CD nie przesłuchanych, książek nie przeczytanych. Ileż to razy wydało się pieniądze na coś "atrakcyjnego", a potem korzystanie z tego przyniosło głównie zmęczenie i ból głowy?...
A do tego może zamiast ciężko harować na kilku etatach na "konieczną" wymianę rzeczy w swoim otoczeniu i zamiast spędzania czasu w sklepach da się mieć całkiem ciekawe życie (moim zdaniem ciekawsze!) związane z wykorzystaniem tego do już się posiada; bez nadmiernego "mielenia" nowych towarów i usług. Można zyskać dzięki temu i czas, i lepsze samopoczucie, i zdrowie.

Czym jest ten PKB?
Wiele wskazuje, że PKB pokazuje nie tyle rzeczywistą siłę gospodarki, ile fakt, że tyle to a tyle pieniędzy i ludzkiego wysiłku "przemieliło" się w gospodarce - jest on wyłącznie miernikiem ruchu, aktywności - czasem pustego, a nawet szkodliwego. Bo często przecież tak naprawdę nie wiemy, czy tego samego nie można zrealizować łatwiej, szybciej, a często nawet zrezygnować z korzyścią dla wszystkich? Jeśli tak, to PKB jest wskaźnikiem czego?
Warto by chyba opracować coś, co mogłoby nazywać się miernikiem "skorygowany PKB w kierunku sensowności". Byłby to pewnie PKB pomniejszony na przykład o: usługi typu prawniczego (bo fakt prowadzenie dużej ilości spraw sadowych świadczy raczej o skłonności do zaburzania reguł gospodarowania, niż sile biznesu), o dużą część przemysłu związanego ze zdrowiem, pomniejszony o biurokrację i wszystko co się wiąże z wynikami jej działalności, pomniejszony z całą masę problemów, które produkują się "same" podczas konsumpcji innych dóbr.

A wracając do wspomnianego wyżej artykułu, chciałbym dodać, że oczywiście nie twierdzę, jakoby Europa było lepsza pod tym "sensownościowym" względem od USA. Tutaj mamy mielenie wysiłku ludzkiego (też "wzrost" PKB) na biurokrację, też na prawników, wielkie "narodowe" (czyli najczęściej niemiłosiernie dojące własne narody) monopole. I ostatecznie nie wiadomo kto jest rzeczywiście w tej dziedzinie "lepszy" - Europa, czy USA. 
Niewątpliwie jednak zachwyt nad PKB jako miernikiem jakości gospodarki jest na wyrost...

Michał Dyszyński 21 marca 2005

 

 

 

Na koniec roku - 15 lat transformacji - czyli Polska dla grupki bogaczy

Jakieś 2 tygodnie temu zdarzyło mi się oglądać dyskusję znanych polityków związaną z podsumowaniem polskiej transformacji (emisja telewizji Puls). Głównym wątkiem jaki jej przyświecał, była refleksja na temat badań społecznych, które ujawniły, że Polacy są do III Rzeczypospolitej rozczarowani, że wielu z nostalgią wspomina czasy komunizmu i że w ogóle nastroje są złe.
Nie oglądałem całej tej dyskusji do końca, jednak te wypowiedzi polityków jakie zdarzyło mi się usłyszeć, brzmiały dość zgodnie w następującym stylu: 
- Owszem są liczne niedociągnięcia, ale ogólnie kierunek jest słuszny, dużo się w Polsce poprawiło, dokonaliśmy wielkiego postępu itp. itd. Do tego ludzie się mylą w swoich negatywnych ocenach, bo przenoszą pewne niekorzystne doświadczenia ze swojego otoczenia na sytuację w całym kraju...

Pewnie bym się sam z owymi Panami zgodził, gdybym siedział za tym stołem, gdybym miał (jak np. siedzący tam Pan Balcerowicz) miesięczną pensję na poziomie rocznych dochodów większości rodzin, gdyby mi zapewniono darmowy dostęp do licznych świadczeń dla uprzywilejowanych, gdybym był przedstawicielem świata finansów. Ale tak się złożyło, że widzę ten problem nieco odmiennie - sam mam zdecydowanie niewielkie dochody, a poza tym znam wielu ludzi, którzy oglądają każdą pojedynczą złotówkę przed jej wydaniem, którzy pracują po 12 godzin na dobę (także w niedzielę i święta) bez ubezpieczenia, na czarno za ok. 600 zł. miesięcznie. Pracują tak nie dlatego, że są "głupsi", dlatego, że innej pracy po prostu brak. Znam ludzi, którzy wcale nie są leniwi, którzy mają do zaoferowania społeczeństwu całkiem sporo od siebie, jednak warunki jakie stworzyło im Państwo uniemożliwiają ich prawidłową działalność. Widzę wokoło siebie mnóstwo zmarnowanych szans, ludzkich sił i zdolności, wiedzę NIEZASŁUŻONĄ biedę. 

Z drugiej strony także widzę, jak dobrze jest co niektórym w tym Kraju. Jak dostają pieniądze za nic, a już na pewno za nic wartościowego z punktu widzenia dobra Kraju i Społeczeństwa. Z jednej strony mamy przepych, marnotrawstwo dóbr przez uprzywilejowanych, a z drugiej ciężką harówę i brak nadziei przez pokrzywdzonych. 

Już widzę tu kolejny raz wyciągnięty argument:
- No tak, ale przecież rozdawanie pieniędzy biedakom, nic nie da. Człowiek powinien sam zapracować na swoje utrzymanie, a państwa opiekuńcze bankrutują. 
Odpowiedź jest prosta:
- Nikt tu nie mówi o rozdawnictwie! Wcale nie uważam, że Państwo powinno więcej wspomagać tych, którzy nic nie robią. Wręcz przeciwnie! - Trzeba odebrać pieniądze tym, którzy je aktualnie dostają za nic. Ale sprawiedliwie - tzn. odebrać tak samo wyłudzone świadczenia rentowe, jak i zredukować bajońskie uposażenia prezesów na różnych politycznych posadkach, nie wypłacać zasiłków dla bezrobotnych, którzy rzeczywiście nie chcą pracować, ale także dla związkowo - urzędniczych grup wzajemnego wspierania się kosztem ludzi naprawdę pracujących. 

Jakieś 2 lata temu czytałem opracowanie, że przeciętny bank z Europy Zachodniej, który otwiera filię w Polsce, ma w Naszym Kraju średnio 3 krotnie lepsze bieżące wyniki finansowe. Autor artykułu nie bardzo potrafił wyjaśnić ten fenomenu. Coś tam mętnie argumentował o "wysokiej jakości kadry menedżerskiej" w polskich bankach. Z tego co ja z kolei miałem okazję usłyszeć, przyczyna jest zupełnie inna - polscy bankowcy raczej nie są lepsi od niemieckich, czy holenderskich. Jednak polskie banki mają znacznie lepsze warunki do działania - tutaj "zwyczajowo" osiągają marże wielokrotnie wyższe niż, ma to miejsce w położonych poza zachodnią granicą. W Polsce też, zapewne z racji dużej ilości ludzi mało doświadczonych w kontaktach z instytucjami finansowymi, daje się też o wiele łatwiej wcisnąć ludziom "kit" w postaci np. "nieoprocentowanego" kredytu, za który ostatecznie trzeba zapłacić potężny haracz, a który został ukryty sprytnie w umowie pod różnymi nazwami - a to "ubezpieczenia od kredytu", a to prowizji, a to co tam jeszcze kreatywni naciągacze wymyślą. Prawo nie chroni przed tego rodzaju wyłudzeniami.

A jak spojrzeć na inne dziedziny życia, to widać, że na razie działalność polskiego parlamentu dość wydatnie zmierza w kierunku dokładania jeszcze więcej pieniędzy bogatym cwaniakom, a zabierania ich tym mniej uprzywilejowanym - liczne są ustawy chroniące interesy sprytnie lobbujących korporacji zawodowych (radcy podatkowi, prawnicy, architekci), dobrze się żyje politycznie umocowanym związkowcom. Pieniądze wydarte wysokimi podatkami biedakom, są przeznaczane na bogaty wystrój gabinetów, urzędnicze limuzyny, drogie biurowce. Te same pieniądze których "nie ma w budżecie" na zapłacenie mizernych pensji pielęgniarek, czy nauczycieli dziwnym trafem "znajdują się", jeśli chodzi o kolejny zbytek dla jakiegoś wyższego urzędnika. 

Ciekawe jest, że o ile interesy podatkowe Państwa są realizowane bardzo skutecznie i bezwzględnie, o tyle kary za nie płacenie pensji pracownikom, będącym często w dramatycznej sytuacji życiowej, są symboliczne (przynajmniej w porównaniu do korzyści wynikających z owego nie płacenia). Tymczasem np. patrząc od strony tradycji chrześcijańskiej grzech nie płacenia za wykonaną pracę jest wyjątkowo ostro traktowany - należy do tzw. "grzechów wołających o pomstę do nieba". Nieuczciwie pracodawcy pomsty niebieskiej się nie boją, a przepisy traktują ich pobłażliwie. Dlatego przez owe kilkanaście lat po "transformacji" Polska krzywdą ludzką stoi.  

Co by tu nie powiedzieć Panowie Prominenci - Polska początków XXI wieku, to kraj, w którym wyjątkowo dobrze żyje się cwaniakom, bezwzględnym rekinom biznesu, "krewnym i znajomym" polityków, a źle tym zapomnianym, ciężko pracującym - w małych miejscowościach, na wsiach, ale także i w dużych miastach. Panowie politycy, którzy krytykujecie "nieuczciwość" pracujących na czarno. Ale przecież sami stworzyliście warunki, które sprawiają, że niskodochodowa działalność (a w wielu przypadkach tylko niskie dochody są realne) automatycznie musi spowodować bankructwo firmy z powodu niemożności zapłacenie stałej raty ok. 700 zł ZUS (a jak ktoś zarobi tylko 400 zł w danym miesiącu?...).

Krajem rządzą bogaci i uprzywilejowani. I jak na razie głównie interes bogatych i uprzywilejowanych jest w tym rządzeniu widoczny. I nie ma co wykręcać się bałamutnymi stwierdzeniami, że jeszcze większe wspomaganie bogaczy chroni kraj przed "inflacją" (co jest częstym argumentem kręgów finansowych, gdy ktoś próbuje rozważać elementy polityki w tym zakresie). Inflacja może być duża i mała zarówno w warunkach sprawiedliwego podziału zysków, a także w warunkach niesprawiedliwych (jak to jest obecnie). Bo nie chodzi o "dodrukowanie pieniędzy" dla biedaków, a o sprawiedliwszy podział i nie marnotrawienie tych, które już zostały wydrukowane.  

Ale... co tu zrzędzić. Od tysięcy lat uczciwość, sprawiedliwość, dbałość o dobro wszystkich ludzi, a nie tylko własny interes są towarem deficytowym, elitarnym. Zdarza się takie dobro od czasu do czasu. A ponieważ statystycznie raz tego dobra jest więcej, raz mniej, więc muszą zdarzać się czasy gorsze pod tym względem. Jak np. w Polsce pod koniec wieku XX i w początkach XXI...

Michał Dyszyński dodano do serwisu 27 grudnia 2004
uzupełnione 5 stycznia 2004

 

 

Wiek XXI - wiek obłudy

Ostatnia sprawa zdymisjonowania wiceministra zdrowia, za jego list ze słowami gorzkiej prawdy o realnym możliwościach zapewnienia opieki zdrowotnej, pobudziła mnie do kolejnej refleksji nad współczesnym społeczeństwem. 

Ale najpierw - tytułem uporządkowania i przypomnienia o co chodzi - sama sprawa. Otóż wiceminister Rafał Niżankowski wypowiedział się m.in. tak: "nie można ofiarować dobrego zdrowia wszystkim mieszkańcom Europy, bo niektórzy potrzebują być chorzy, a niektórzy mają złe geny". Dalej minister pisze, że część osób wykorzystuje system opieki zdrowotnej w pierwszym rzędzie do zaspokajania pewnych potrzeb psychicznych, niż do realnej walki z chorobami. 

Minister został zdymisjonowany przez premiera. Polski rząd ma więc inne zdanie na ów temat. Ja jednak z ciekawości zajrzałem do komentarzy internautów (nie pamiętam w jakim portalu) na temat samej wypowiedzi ministra. I co ciekawego zauważyłem?
- Otóż większość komentujących ZGADZA SIĘ z ministrem (a nie z dymisjonującym go Premierem). I wcale się nie dziwię. Ja też się zgadzam z przytoczonymi stwierdzeniami ministra. I uważam, że nasz polski niewydolny i nie dofinansowany system opieki zdrowotnej chodzi na jałowych obrotach - "leczy" ludzi, których nie ma sensu leczyć, bo to i tak nic nie daje, marnuje ogromne zasoby finansowe na fanaberie jednych, a jednocześnie nie spełnia swych podstawowych zadań wobec innych. Przykłady są liczne - od hipochondryków zalewających ZOZ-y, poprzez dofinansowywanie przez specyfików typu afrodyzjaki (na szczęście przepis o finansowaniu ze składek środków antykoncepcyjnych ostatecznie nie został wprowadzony), przy jednoczesnym braku wsparcia finansowego wielu leków służących do walki poważnymi chorobami.

Jednak problem polityki zdrowotnej jest znacznie szerszy. Uświadomiłem to sobie po pewnej dość burzliwej dyskusji na ten temat prowadzonej w mojej rodzinie. Otóż pozwoliłem sobie wyrazić pogląd, że człowiek MUSI pogodzić się z faktem swojej cielesnej słabości, z koniecznością śmierci i WCALE chronienie życia za wszelką cenę nie uzasadnione. 
A nie jest uzasadnione właściwie z jednego głównego powodu - REALNOŚCI naszych działań. Niestety, każdemu z nas grozi (chyba nieuchronnie...) śmierć, każdy podlega procesom starzenia. Można oczywiście przedłużać życie za pomocą coraz to większego wysiłku medycyny, ale każdy następny tydzień życia wydarty śmierci odbywa się z rosnącym (chyba wykładniczo) kosztem. I każda złotówka przeznaczona na podtrzymywanie przy życiu osób bardzo ciężko chorych, czy starych z daleko posuniętą degeneracją organizmu oznacza zabranie tej złotówki z innych dziedzin życia - z edukacji, rozwoju nauki i techniki (a więc także możliwości powstawania nowych leków i metod leczenia w przyszłości), wreszcie także profilaktyki zdrowotnej. 
I tu nie ma co chować głowy w piasek - wszak mamy przysłowiowe "coś za coś". 

Oczywiście spotkałem się z argumentem, że przecież nie ma bezpośredniej zależności, że jak wydamy więcej na leczenie kogoś beznadziejnie chorego, to zabraknie nam np. pieniędzy na dożywianie biednych dzieci, czy profilaktykę. Tu się zgodzę - bezpośrednio tego nie widać. Ale i tak w końcu to się bilansuje - bo każdy z nas ma budżet i w jego ramach zarządza środkami finansowymi. I jeśli jeszcze powiększy się składkę zdrowotną, to zostanie mniej pieniędzy chociażby na zakup owoców. A to z kolei oznacza mniejsze dochody sadowników, przetwórców itp. Bo dziura finansowa powstała przez uporczywe podtrzymanie przy życiu jakiegoś beznadziejnie chorego, nie zostanie w żaden magiczny sposób załatana. W skrajnym przypadku cała gospodarka może ulec zastopowaniu tylko z powodu realizowania nierealnej koncepcji ratowanie każdego bez względu na koszty z tym związane. Po dwóch trzech latach takiego "eksperymentu" gospodarka najbogatszego kraju świata stoczyłaby się do poziomu najbiedniejszego. A wtedy nie byłoby już nawet za co się brać z leczeniem, bo masy biednych, pracujących ponad normę ludzi (pracujących na potrzeby wymagań służby zdrowia) stworzyłyby dla lekarzy "materiał nie do przerobienia".

Piszę to tak łopatologicznie, choć wydaje się, że istota sprawy jest oczywista. Jednak moje rozmowy z osobami z dyplomami magistrów dowodzą, że ów mechanizm jest powszechnie ignorowany. I bardzo wiele osób uważa, że da się zapewnić ludziom opiekę zdrowotną ma maksymalnym możliwym poziomie. Niestety, prawda jest inna - nie da się. Tak jak nie da się każdemu zapewnić mercedesa do jazdy, czy wakacji na Bermudach. 
A jest jeszcze jeden aspekt sprawy - cierpienie chorych. Moi przeciwnicy w dyskusji domyślnie zakładali, że każdy człowiek pragnie żyć bez względu na to jak bardzo cierpi. Może ich życie tak się złożyło, że nigdy nie cierpieli tak naprawdę. Ale są tysiące (a zapewne nawet miliony) ludzi na świecie, którzy cierpią tak bardzo, że marzą o śmierci, modlą się o nią i wyczekują jak zbawienia. A nawet w zwykłym życiu, najczęściej spotykam się z poglądem, że lepiej żyć krócej ale pełniej, niż długo w beznadziejności i cierpieniu.

  Michał Dyszyński - dodano do serwisu 8 grudnia 2004

 

 

O Hitlerze, demokracji i niebezpieczeństwie strachu

Człowiek to skomplikowana istota - z jednej strony "już" jest w stanie dostrzegać wartości wyższe: miłość, sprawiedliwość, dobro ogólne, ale z drugiej wciąż tkwi "korzeniami" swojej psychiki w zwierzęcym pragnieniu dominacji, pokazania swej wyższości nad słabszymi. Z tego pragnienia wywyższenia się i dominacji wynikły niemal wszystkie wojny, jakie pojawiły się w historii ludzkości. Z pragnienia władzy, tyranii urosły (a później upadły) imperia - czy to starożytne, czy nowożytne - jak hitleryzm, stalinizm.

Dziś to samo pragnienie dominacji straszy nas islamskim terrorem. Gdzieś w odległych krajach biednego islamu, gdzie walka o władzę i dominację jest naturalnym sposobem istnienia człowieka, rodzą się ludzie, którzy po dojściu do pełnoletności widzą, że są obywatelami gorszej kategorii - biedniejszymi, niedocenionymi. W tych społeczeństwach rozumuje się  w prostych kategoriach rywalizacji - ja, albo on, Oni, albo MY! Oczywiście nie tylko tam  - wszak w ludzkiej naturze siedzi nieusuwalne pragnienie walki - i u nas kibole organizują "ustawki", aby się prać bejsbolami, gimnazjaliści z naszych szkół umawiają się na pojedynki, jedni uczniowie znęcają się nad innymi, czasem nauczycielami, czasem kim popadnie - byle słabszym.

W naturze osobnika dominującego jest poszukiwanie słabszych do znęcania się nad nim, do delektowania się swoją przewagą. Tak "mają" niemal wszystkie zwierzęta stadne - krowy ustalają kolejność bodzenia, a kury dziobania. Nawet osy mają swoją hierarchię, którą ustalają w walkach. Tak samo działają ludzie o silnym pragnieniu dominacji. Znamy ich chyba wszyscy - są w rządzie, w zarządzie, są drobnymi (lub całkiem groźnymi) tyranami w rodzinach, w pracy. Istotę ich działania jest pokazać, że są wyżej w hierarchii. Czasami niektórych z nich nawiedzi refleksja, że uleganie pragnieniu dominacji powoduje cierpienie wśród innych ludzi, powoduje zło. Ale choć, niektórzy z nich próbują się zmienić, to prawda jest taka, że do części tyranów (małych i dużych) tego świata, żadne argumenty i tłumaczenia nie trafią - oni żyją dla dominacji i zwycięstwa. Nie czują żadnego innego sensu swojego istnienia - albo będą ponad nami, albo zginą. Oczywiście to skrajne pragnienie dominacji nie jest bardzo częste. Jednak na wiele milionów ludzi muszą się zdarzyć co jakiś czas. A "zdarzą się" szczególnie w kulturach opartych na strukturze klanowej, plemiennej, gdzie wyniesione z grupy zwyczaje dodatkowo wzmocnią ich destrukcyjne skłonności. Stąd biorą się fundamentaliści islamscy, a podobnych mamy też i w naszej kulturze, choć w naszej "strefie" żądza dominacji jest zazwyczaj nieco ucywilizowana. 

Po co to piszę?
- Bo stawiam sobie pytanie (moim zdaniem kluczowe dla oceny działań dzisiejszych decydentów):

Czy osobnika walczącego o dominację da się w ogóle powstrzymać ustępstwami?

Gdy Hitler doszedł do władzy i zajął Austrię, rządy Francji i Anglii łudziły się: - "Weźmie sobie ten kraj, a reszcie da spokój. Nie będziemy przecież wysyłać synów naszego narodu dla obrony jakichś tam Austriaków, którzy przecież też po niemiecku mówią...". Potem Hitler łyknął Czechosłowację. I znowu to samo myślenie: "Może mu wystarczy?...". We wrześniu 1939 r. Hitler zaatakował Polskę i zajął ją. W "odwecie" Anglia i Francja wypowiedziały mu wojnę. Wypowiedziały, ale ich wojska pozostały w koszarach - wszak wciąż "była nadzieja", że Hitler sobie Polskę weźmie, a od Francuzów i Anglików będzie trzymał się z daleka. W niedługim czasie Hitler pokonał Francję i zaatakował Anglię, a jeszcze później Rosję Sowiecką, która przecież w sojuszu z Hitlerem zajmowała Polskę. 

W naturze tyrana nie jest uleganie komukolwiek. Będzie walczył dopóki nie zostanie sam upokorzony. Ustępstwa wobec tyranów prawie nigdy nie przynosiły pozytywnych rezultatów (wyjątkiem były sytuację, gdy w międzyczasie tyran ginął z powodów niezależnych). Dziś Europa boi się islamistów - płaci terrorystom okupy, protestuje przeciwko wojnie prowadzonej przez USA, wycofuje swoje wojska z Iraku. Rządy przestraszone opinią przestraszonych ludzi we własnych krajach robią wszystko, aby nie spojrzeć prawdzie w oczy - że jest źle. Jest bardzo źle. Jeśli terrorystów nie da się w stosunkowo krótkim czasie pokonać, spacyfikować, zniszczyć, to prędzej czy później jakaś stolica europejska wyleci w powietrze dzięki wykradzionej wojskom sowieckim, czy od nowa po cichu skonstruowanej, bombie atomowej. Jeśli islamiści będą mieć powód do pogardy dla Europejczyków jako do ludzi słabych, a więc nadających się do dominacji, to Europa nie zazna spokoju. Bardziej niż Ameryka. A trzeba przyznać, że islamiści mają ów powód do pogardy dla Europy, bo ustępstwa są w ich kulturze widziane jako oznaka słabości, czyli cechy godnej pogardy. Bo choć Ameryce też grozi niebezpieczeństwo ze strony terrorystów, to kraj ten będzie budził szacunek z racji na swoją postawę, a przez to spadnie na dalszą pozycję w kolejce do możliwego "zdominowania". 

Dziś ludzie się boją terrorystów. To zrozumiałe. Po to przecież terroryści prowadzą swoją działalność - aby delektować się swoją przewagą, aby być ponad nami. I osiągają swój cel. I będą dalej drążyć ów kierunek - jak Hitler, który dotąd prowadził wojnę, aż sam zginął. 
Ten ludzki strach napędza niebezpieczeństwo. Bo ustępstwa wobec tyrana nie dają żadnych pozytywnych rezultatów. Mamy tyranów w rodzinach - maltretowane kobiety łudzą się, że "on się naprawi...". I dają się terroryzować latami. Bo tyran ma w istocie niewielkie szanse na nawrócenie. To nałóg, to "choroba genetyczna" - dziedzictwo ewolucji, która każe eliminować osobników własnego gatunku w celu odsiania genów. Ale tyranii nikt nie leczy. W szczególności nie chce jej leczyć sam tyran (nawet gdyby miał taka możliwość), bo jest mu z ową dominacją przyjemnie. 

Właśnie dzięki naszemu strachowi, terroryści mają dużą szansę na sukces. I może być tylko gorzej. Hiszpanie wycofali się z Iraku, Polacy i Włosi już się boją (płacą okup i negocjują z terrorystami). Islamiści widzą, że ich strategia przynosi sukcesy. Więc będą uderzać dalej tam, gdzie jest słaby punkt - w Europę. To oczywista zasada każdej wojny - niszczyć wroga tam gdzie jest słaby. Słaba, przestraszona Polska, to przede wszystkim ZAGROŻONA Polska, słaba Europa, to ZAGROŻONA EUROPA. 
Jest stare powiedzenie: "strach się bać". 

Michał Dyszyński 23 listopada 2004

 

 

Dlaczego nie jestem nacjonalistą...

Polska scena polityczna dość wyraźnie dzieli się na dwa nurty: konserwatywny - nacjonalistyczny i liberalno - europejski. To raczej nie przypadek. Przynajmniej ja w swoim otoczeniu też dostrzegam identyczne podziały zagnieżdżone w umysłach moich znajomych. A przypuszczam, że nie tylko ja jestem w podobnej sytuacji. Na co dzień spotykamy się z retoryką tych przeciwstawnych poglądów - słyszymy wołania o zdradzie interesu narodowego, bądź oskarżenia o ksenofobię, jedni epatują się oskarżeniami o wielkim światowym spisku, którego głównym celem ma być zniszczenie naszego nadwiślańskiego Kraju, inni próbują z kolei bez głębszej refleksji narzuć Polsce wszelkie rozwiązania i reguły, które podpatrzyli za granicami (choć nieraz gołym okiem widać, że akurat u nas to nie zadziała) itp...

Sam gdzieś w duchu czuję się na uboczu tej walki. Nie lubię skrajności, nie lubię w ogóle żadnego fanatyzmu, czy innego przywiązania do z góry ustalonych rozwiązań - wszak nigdy nie wiadomo, co w danej chwili może okazać się najbardziej cenne. Jednocześnie jednak czuję, że wiele z owych ideologicznych pokrzykiwań mnie drażni. Drażni, irytuje, wzbudza niesmak. A chyba w szczególny sposób drażni mnie aktualna retoryka nacjonalistów. Przyczyna?
- Jest dość dziwna. Otóż nacjonaliści narażają na szwank moje poczucie...
DUMY NARODOWEJ...
Tak - wiem, że brzmi to paradoksalnie - przecież to właśnie duma narodowa jest podstawową wartością nacjonalistów. Tak więc z mojej strony należy się wyjaśnienie, co za chwilę uczynię. Ale zacznę od jeszcze innego wątku. Od KULTURY.

Każdy jakoś tam był wychowywany. Coś uważa za szlachetne, dobrze świadczące o człowieku, a coś za przynoszące mu ujmę. Ja też część cech w swoim czasie uznałem za wartościowe. Należy do nich m.in. sprawiedliwość, uczciwość, skromność. Jak je rozumiem?
- Sprawiedliwość traktuję jako postulat uznawania zasług niezależnie od partykularnego widzimisię, od tego co by się chciało, wbrew rzeczywistym dokonaniom ludzi.
- Uczciwość ma wiele swoich odmian, jednak z grubsza polegają one na nie zakłamywaniu prawdy, nie robieniu "wody z mózgu" innym, a także samemu sobie.
- Skromność jest wartością dzisiaj nieco zapomnianą (w dobie natrętnej reklamy), a polega ona na unikaniu chwalenia się i wynoszenia ponad innych ludzi.

W tym kontekście odczuwam retorykę nacjonalistów jako sprzeciwiającą się sprawiedliwości - bo na siłę próbują oni doszukać się wyłącznie dobrych cech swojego narodu (często tam gdzie są one ewidentnie dyskusyjne) i zlekceważyć takie cechy u narodów innych niż własny. Jest to oczywiście także nieuczciwe, kłamliwe bo tylko pełne "oddanie sprawiedliwości" każdemu, uznanie tego co było bądź jest, trzeba uznać ze spełnienie zasady uczciwości. 
I jeszcze ta ostatnia cecha - skromność. O niej chciałbym napisać parę zdań więcej. 

Skromność jest w naszych czasach cechą niepopularną. Dziś trzeba się reklamować, prezentować, kreować. Organizuje się nawet kursy sztuki robienia jak najlepszego wrażenia na otoczeniu. Myślę, że do pewnego stopnia tego rodzaju podejście jest użyteczne i w jakiś sposób cenne - szczególnie wtedy, gdy pomaga zwalczyć jakieś zadawnione kompleksy, gdy daje szansę kopciuszkowi na przeistoczenie się królewnę. 
Jednak samochwalenie się ma swoją subtelną granicę wyznaczaną przez kulturę. Jest pewien obszar, w którym staje się wątpliwe, czy dalsze upieranie się przy swojej szczególnej wartości rzeczywiście dobrze spełnia swoją rolę. Bo od pewnego momentu namolne wychwalanie samego siebie robi się niesmaczne, wręcz zniechęcające do danej osoby. Różni ludzie różnie ową granicę dobrego smaku w reklamie własnej osoby (czy w tym wypadku własnego narodu) umieszczają. Niektóre zachowania w jednych środowiskach "uchodzą", w innych są już uważane za przekroczenie dobrych obyczajów. Moim zdaniem zachowanie większości polskich nacjonalistów nie służy promowaniu polskości, zdecydowanie nie przekonuje do Naszego Kraju nikogo w sposób pozytywny. A wręcz przeciwnie - buduje obraz Polski jako kraju bufonów i samochwalców, ludzi nieuczciwych, niesprawiedliwych, bo nie potrafiących rozpoznać rzeczywistych wartości i dokonań. Dlatego działalność narodowców uraża moją dumę Polaka. Zaczynam się czuć jak przedstawiciel narodu o niskiej kulturze - kulturze nieumiejętności uczciwego spojrzenia prawdzie w oczy, samochwalstwa, zapatrzenia się w czubek własnego nosa.

Jest taka powiastka Woltera, której bohater - wiecznie głodny pochwał i innych oznak uznania względem własnej osoby urzędnik - zostaje ukarany przez króla (czy cesarza... już nie pamiętam) w dość osobliwy sposób. Oto od momentu wstania z łóżka jest zmuszony do nieustannego słuchania chóru pochlebców wznoszących peany pochwalne na jego cześć. Oczywiście na początku nawet mu się to podoba, ale po wielu tygodniach wysłuchiwania kolejnych fraz na temat własnej wspaniałości - nawet on ma dość. Naszym nacjonalistom też by się taka kuracja przydała - niechby mieli swój rezerwat nacjonalistycznej wspaniałości - flagi narodowe na każdym domu, hymn państwowy z każdego głośnika, setki plakatów sławiących (co kilka metrów drogi) dokonania przodków i następujące wciąż po sobie audycje telewizyjne głoszące wielkość, bohaterstwo i niezłomność Narodu. I tak przez 24 godziny na dobę. Nie wiem, czy by się im w końcu znudziło ale jest szansa...

Tymczasem dla mnie skromność i nie domaganie się bezwarunkowego uznania naszych wartości jest w istocie warunkiem PRAWDZIWEGO uznania owych wartości. Bo jeżeli chcielibyśmy kiedykolwiek dowiedzieć się, czy dane wartości naprawdę są przez kogoś dostrzegane, to jedyną formą w jakiej moglibyśmy się tego dowiedzieć jest spontaniczna informacja na ów temat z drugiej strony. Jeśli ktoś bez żadnego przymusu, zachęty, czy nalegania mówi nam, że podoba mu się nasza postawa w jakiejś sprawie, to (wykluczywszy chęć zmanipulowania) mamy prawo sądzić, że tak rzeczywiście jest. Natomiast taka sama deklaracja uzyskana po serii gróźb, próśb i nalegań, świadczyć będzie raczej o dostosowaniu się drugiej osoby, a nie o jej rzeczywistej opinii na nasz temat. I przypuszczam, że ową prawdę nawet nacjonaliści gdzieś w zakamarkach świadomości czują - inaczej nie domagaliby się aż tak bardzo, tak obsesyjnie uznania - wszak skoro czują, że uzyskane przez nich pochwały są bez wartości, więc muszą je na nowo potwierdzać - za pomocą kolejnych bezwartościowych pochwał...

No i na koniec warto by sobie odpowiedzieć na jeszcze jedno pytanie:
Czy w związku z tym człowiek nie ma prawa czuć się dumnym z własnego Kraju, czy ma wciąż uciekać przed uznaniem swoich korzeni? Bo jak tu kochać swój Kraj, a jednocześnie nie móc się cieszyć z jego wartości?
- Myślę, że choć takie sformułowanie wygląda na sprzeczność, to w rzeczywistości klucz do prawdziwego uznania siebie
znajdujemy dopiero dzięki uznaniu innych, obcych ludzi

Bo jeśli potrafimy rzeczy oceniać na zasadzie JAKIE są, a nie CZYJE są (w odniesieniu do jakiejś cechy), to dopiero wtedy nasza ocena staje się oceną tej cechy, a nie skrywaną oceną przynależności. Jeśli ocena mądrości dokonuje się wg kryterium "swój - obcy", to w istocie nie jest to ocena mądrości, tylko kwalifikacja "swój - obcy" - choć ukryta pod oszukańczą nazwą. Jeśli ocena piękna odbywa się inaczej, gdy coś jest nasze, a inaczej gdy "obce". to znowu nie jest to ocena piękna, a jedynie przemieszana ocena jakiejś "pięknonaszości" zakamuflowana pod nazwą "piękno". 
W tym kontekście "moralne prawo do dumy" z tego co dobre, można uzyskać dopiero po uczynieniu naszych ocen uczciwymi. Co prawda wtedy ilość rzeczy z których będziemy dumni wyraźnie nam się zmniejszy, jednak nasza duma będzie ulepiona z prawdy, a nie ze złudzeń i bufonady.

Michał Dyszyński 21 lipca 2004

 

Chwała inspektorom

Wczoraj media dość obszernie informowały o rozpoczęciu się w Polsce pracy rosyjskich inspektorów, sprawdzających czy unijne normy sanitarne stosowane przy produkcji mięsa są rzeczywiście spełnione. Na początkowym etapie inspektorzy ze wschodu postanowili sprawdzić polskie restauracje. I tu olśniła mnie genialność tego pomysłu!

Jakżeż wiele danych o metodach uboju zwierząt i normach stosowanych w przetwórstwie można uzyskać w restauracji. Próbując kotleta z zabitej w polskiej masarni świni, można nie tylko dowiedzieć się o normach stosowanych w tym zakładzie, ale także o zastosowanych przyprawach ziołowych, czy warunkach przechowywania soli konserwującej mięso. A przecież zakres kontroli inspektorów w restauracji można bardzo łatwo poszerzyć - np. degustacja wiśniówki może wiele powiedzieć o normach jakie stosują polscy plantatorzy wiśni, zaś parę głębszych wódki czystej poinformuje Inspektorów o spełnianiu zaleceń unijnych przez polski cukier, albo pszenicę. 

A gdybyśmy mieli np. w przyszłości eksportować prąd elektryczny na wschód?
- Wtedy inspektor powinien pójść do kina na jakiś dobry film. Badając jakość światła wytworzonego dzięki polskiemu prądowi będzie on w stanie ocenić jakość tego ostatniego. Podobnie inspekcja w jednej z warszawskich agencji towarzyskich mogłaby spowodować przetestowanie "w warunkach bojowych" polskich prześcieradeł. A wtedy mogłyby być one eksportowane do krajów WNP.

Jasne jest, że cechy produktu w sposób bezsporny wynikają z zastosowanych przy produkcji norm (w szczególności norm unijnych). Jednak wielki szacunek musi budzić fachowość owych inspektorów, jeśli badając gotowy towar są w stanie oceniać spełnianie norm produkcyjnych. I chyba unijni inspektorzy mogą się wiele nauczyć od swoich kolegów ze wschodu. 

Michał Dyszyński 21 lipca 2004

 

Kto miałby naprawić Rzeczpospolitą?

Czy Polska stoi nad przepaścią?
- Takie pytanie zadaję sobie obserwując wydarzenia polityczne ostatnich lat. Dopiero co zdobyta niepodległość i może już zostanie stracona, sprzedana... A jeśli nie stracona, to zredukowana do żałosnej atrapy. 

Bo czegośmy się "dorobili"?
- Ano mamy elity do cna zżarte prywatą, kolesiostwem, korupcją.
- Mamy rodzimy biznes, który w ciągu kilku lat z niczego (bo kto za komuny, miał w tym Kraju bodaj 1 milion uczciwie zarobionych dolarów?...) urósł w miliardowe fortuny (bo czy może mielibyśmy uwierzyć w tak absolutne cuda genialności gospodarczej?...).
- Sądy najbardziej opieszałe w Europie
- Społeczeństwo, które w przeważającej większości wszystkich biznesmenów i całą "elitę" polityczną wysłało by na Księżyc.
- Mafie urzędnicze, które (jak w sławnym przypadku Pana Kluski i jemu podobnych) wykorzystują swoje stanowiska w Państwie do wymuszania haraczy.
- Luksusy urzędników i uprzywilejowanego biznesu, kontrastujące z biedą milionów zwykłych obywateli. 

Czy jest nadzieja?
Może by się dało coś zrobić. Tylko KTO miałby się tym zająć?

Niestety, jak się tak zastanowić, to nie widać na horyzoncie nikogo, kto dawałby realne szansy na poprawę. W sejmie zasiadają osoby dobrze już znane ze swoich poprzednich "osiągnięć", lub grupy choć nowe, to zdobywające głowy jako populiści żerujący na ludzkich słabościach i braku rozeznania w rzeczywistych przyczynach sytuacji w Kraju. 
Aktualny system partyjny powoduje, że do władzy dostają się przede wszystkim dobrze zorganizowane grupy polityczne - grupy z jednej strony anonimowe, a z drugiej silnie powiązane wzajemnymi relacjami koleżeńskimi. I jest dość oczywiste, że w takiej sytuacji przede wszystkim zaczynają działać prawa rywalizacji społecznej, odpowiedzialność za efekt się rozmywa i naturalnym biegiem rzeczy większość jednostek z takiego towarzystwa przede wszystkim "wyszarpuje" coś dla siebie. 

Gdyby Bóg miał decydować o niszczeniu polskiego parlamentu i  rządu (jak to w Biblii groził w pewnej sytuacji), to czy znalazłby chociaż jednego uczciwego?

Ale problem polskiej nędzy moralnej jest głębszy. I nieraz się zastanawiam: 
Czy ja sam na miejscu polityków - złodziei i wspólników - złodziei zdobyłbym się na uczciwość?...
- Cóż, może bym i chciał być uczciwy, ale czy bym się nie ugiął pod presją "kolegów"? Obawiam się, że prędzej bym zrezygnował z udziału w całym tym towarzystwie, niż był w stanie cokolwiek naprawić. Dlatego nawet nie wiem czy mam tu prawo krytykować. A nawet uważam, że jestem WINNY!

Tak - jestem winny, mimo że mam niewielkie dochody i nie dopuszczam się korupcji. Jestem winny swoją 
- OBOJĘTNOŚCIĄ
- BRAKIEM WYMAGANIA UCZCIWOŚCI.
- NIE SPRZECIWIANIEM SIĘ (AKTYWNYM!) ZŁU.

Wiem, że nieraz podałem rękę i uśmiechałem się akceptująco w stosunku do osób, które powinny były usłyszeć gorzką prawdę o sobie. Powinny usłyszeć mój głos sprzeciwu. 
I dziś owi cwaniaczkowie, którzy choć nie przysporzyli nikomu nic dobrego, opływają w luksusy - w części słusznie uważają, że im się należy. Bo w końcu: kto protestował?
- Ja nie protestowałem. Więc teraz nie powinienem mieć pretensji...

Więc już nie mam pretensji. Przynajmniej w jej pierwszej kolejności. Czas mi uderzyć się we własną pierś...

Ale chyba też na koniec dorzucę taką to co zawsze myślałem i myślę nadal:
Choćbyś cwaniaczku nakradł wszystkie dobra świata, choćbyś się obżarł kawiorem i frykasami po samo wierzch i choćbyś jeździł najdroższą limuzyną świata, to jednego nie zdobędziesz. Nie zdobędziesz rzeczy najcenniejszej - wszak niemożliwa kradzież prawdziwego CZŁOWIECZEŃSTWA
Ale co tu będę pisał - złodziej, który by nawet to i przeczytał, i tak nie zrozumie o co w tym zagadkowym słowie "człowieczeństwo" chodzi...

Michał Dyszyński - dodano do serwisu 18 czerwca 2004

Parady homo, hetero, czy jak im tam...

Dzisiaj postanowiłem napisać dwa słowa (no... może dwa słowa składające się z kilkudziesięciu "podsłów") na temat chodliwego ostatnio tematu parad tolerancji. Widzę dyskusje w prasie, które choć bardzo żarliwe, to jednak chyba mało rzeczowe.

Pozwolę więc sobie przedstawić własną opinię w tej sprawie - Za, czy Przeciw?
W zasadzie najczęściej miewam takie poglądy, którymi prawie wszystkim się narażam - bo nie jestem ZGODNY z jedną grupą. Ludzie lubią jak ktoś się otwarcie przyznaje do ICH poglądów, gdy mają kolejnego "swojaka". A ja swojakiem nie jestem i nie chcę nim być. I dlatego nie jest zdecydowanie z tymi co są przeciw, ale na pewno też nie jestem "za". 

Może najpierw dlaczego nie jestem z przeciwnikami parad. Bo drażni mnie nieraz bałamutna argumentacja, która sprowadza się do stwierdzenia "niby mamy wolność i to jest dobrze, ale jak ktoś jest przeciwko MOIM poglądom, to już takiej wolności być nie powinno". A wg mnie - niestety - jak jest wolność, to jest również i cena tej wolności w rodzaju znoszenia od czasu do czasu jakichś nieprzyjemnych jej cech - np. wybryków określonej grupy - parady homoseksualistów, globalistów, pseudoekologów i innych. Tak już jest - wolność to wolność i dopóki ktoś nie zaczyna strzelać i wybijać szyb sklepowych, to powinien mieć prawo wyrażania swoich poglądów - nawet dla pozostałych ludzi nieprzyjemnych.

A teraz druga strona medalu. Zdecydowanie NIE jestem za tymi paradami. Czy dlatego, że nie lubię "homosiów"?
- Otóż nie - to co jeden pan z drugim panem, czy jedna pani z drugą panią robią w zaciszu swojej alkowy uważam za ich sprawę i jest mi to właściwie obojętne. Seks i odpowiedzialność za niego jest sprawą sumienia i uczuć każdego człowieka z osobna. Natomiast uważam, że wywlekanie upodobań seksualnych na forum publiczne uważam za NIESMACZNE! I to niesmaczne w wysokim stopniu!

Zaznaczam, że właściwie jest mi wszystko jedno jaką formę seksu ktoś miałby propagować swoją paradą tolerancji (czy paradą pod jakąkolwiek inną nazwą). Jeśli przyjdą wielbicie zoofilii - to też będzie niesmaczne, jest stanęła by parada fanatycznych zwolenników masturbacji - odwróciłbym się od niej z poczuciem zbliżającym się do odrazy. I nawet gdyby ktoś zorganizował "superlegalistyczną" (od strony kościelnej patrząc) paradę "tych co seks uprawiają tylko z poślubioną przed ołtarzem małżonką i tylko w dni płodne i oczywiście bez żadnych środków antykoncepcyjnych...", to ja uznałbym ją za niesmaczną. 
Bo OGÓLNIE afiszowanie się seksualnością uważam za niesmaczne.
I to by było na tyle.

Michał Dyszyński - dodano do serwisu 8 czerwca 2004

 

O języku i "byciu w Europie"

Przyznam, że nie lubię określenia "weszliśmy do Europy". Pachnie mi manipulacją. Raczej powiedziałbym, że po prostu wstąpiliśmy do największej europejskiej organizacji polityczno - gospodarczej, czyli Unii Europejskiej. Jednak Europa to nie ta jedna organizacja i nie tylko polityka z gospodarką. 

Z drugiej strony faktem jest, że język jakim się posługujemy, jest z zasady dość nieprecyzyjny i przykładów na dość mylące stosowanie określeń można znaleźć sporo. Podobny los spotkał przecież np. termin "Amerykanin" - w końcu Ameryki mamy dwie - Północną i Południową, a w samej Północnej, obok USA jest jeszcze Kanada i Meksyk. A nie sądzę, aby ktoś spotkał się z sytuacją, gdy Meksykanina nazwano "Amerykaninem", albo samochód z Argentyny, czy Brazylii określono jako "amerykański". Dla mnie - dydaktyka - te niuanse słowne mają szczególnie duże znaczenie. W końcu fakt, że spora grupa ludzi jakieś słowo rozumie inaczej niż większość, powoduje, że przy tłumaczeniu zjawisk lepiej jest użyć terminu bardziej jednoznacznego. W przeciwnym wypadku, robi się z tego wiele nieporozumień. 

Z drugiej strony, bez takich "sztuczek" z nazywaniem nie byłoby demagogii - w końcu określenie "wchodzimy do Europy" nie wymyślił nikt inny, tylko euroentuzjaści, próbujący przeforsować tezę, że albo Unia Europejska, albo ... - właściwie prawie niebyt, co jest oczywiście dużą przesadą.  I nie chodzi tu o to, żebym był jakimś eurosceptykiem - ogólnie cieszę się, że znika wiele barier w kontaktach między narodami naszego kontynentu, jednak nie lubię czuć się manipulowanym przez nadużywanie określeń, wmuszanych mi przez osoby forsujące swoją wizję spraw. Poza tym wciąż jeszcze pamiętam komunistyczne manipulacje językiem - z takimi określeniami jak "demokracja socjalistyczna" (za komuny krążył taki dowcip: czym się różni "demokracja" od "demokracji socjalistycznej" - tym czym krzesło, od krzesła elektrycznego ;)  ), "demokracja ludowa" (w istocie władza jednej partii - komunistycznej), "władza  ludu" (wyjaśnienie - patrz punkt poprzedni). Tak więc osobiście wolę, kiedy językowe określenia nie są nadużywane przez politykę.

Ale odchodząc od tematu, myślę że wiele osób wciąż się zastanawia: 
Jak to teraz będzie dalej na naszym "wstąpieniu"?
Niestety, nie ma na to mądrych. 
- Są zagrożenia, są nadzieje. Wg mnie największym zagrożeniem jest z jednej strony niebezpieczeństwo zawładnięcia władzy w całym organizmie europejskim przez jeden silny ośrodek (możliwy kandydat, to koalicja Francja - Niemcy), przy lekceważeniu zdania słabszych, albo scenariusz wręcz przeciwny - że sprzeczne interesy, pieniactwo, egoizm narodowy podzielonych 25 państw zablokują sensowne działanie całości Unii i żadna siła nie będzie umiała zdobyć wystarczającej większości, aby przeforsować dobre rozwiązania, bo jakaś część krajów będzie je blokowała. Jeszcze innym wyraźnym zagrożeniem jest postępujący rozrost unijnej biurokracji i wynikające stąd prawne przeregulowanie gospodarki i wielu innych dziedzin życia.
Jest też i wielka nadzieja - że może ów silny dziś organizm gospodarczy stanie się przykładem dobrej współpracy pod wieloma względami - politycznym, prowadzącym do zakończenia narodowych waśni i egoizmów, i gospodarczym - powodującym wzrost dobrobytu ludzi. A taki przykład może być zaraźliwy - wtedy inne kraje, w innych częściach świata może też by się dogadały. Oby to ostatnie się sprawdziło.

 Michał Dyszyński - dodano do serwisu 1 maja 2004

O Polsce, złodziejstwie i prostych ludziach. 

Ostatnie sondaże na temat popularności Andrzeja Leppera i jego partii szokują. To już ok. 30% poparcia, a wielu przypuszcza, że prawdziwe poparcie może być jeszcze większe. Badacze i politycy stawiają sobie pytanie: Cóż sobie myśli ten polski naród?

Myślą, kombinują, przyczyn różnych szukają, a diagnoza wydaje się być dość prosta. Wystarczy się po nią schylić - wystarczy POROZMAWIAĆ, z biedniejszymi ludźmi. Tak normalnie. Nie w jakichś sondażach, nie "naukowo". Po prostu porozmawiać. 
 I co z tego wyjdzie?
- Ano wyjdzie jeden wielki krzyk: ALE ONI TAM KRADNĄ!!! 

Większość, stosunkowo nawet uczciwych polityków... (ale naiwny! - powie pewnie czytelnik - mówi "polityk", a obok stawia przymiotnik "uczciwy"...).    ... jednak będę się upierał, że pewnie jest jakaś grupka jako tako uczciwych osób uprawiających ten prestiżowy zawód - polityka. 
Więc nawet ów względnie uczciwy polityk nie wie, że w opinii bardzo wielu ludzi jest po prostu złodziejem. Takie słowo można usłyszeć w tej chwili o całej naszej "śmietance" politycznej. 
- "ONI" tak kradną! To złodzieje! 
Wiem, że taki w miarę uczciwy polityk powie: no zaraz. Nie przesadzajmy, nie wszyscy kradną. Nieprawda. 

Ale tzw. "prosty człowiek" znowu powie - "złodziej". A co będzie tego "dowodem"?
- Głównie jeden fakt: że on ZARABIA kilka, kilkanaście tysięcy złotych! Tylko dlatego!!!
Przecież to poronione myślenie! - powie znowu polityk - Co to jest kilka - kilkanaście tysięcy złotych, wobec zarobków w poważnym biznesie?... To co ma być posłem za "średnią krajową"? W porównaniu np. do zarobków parlamentarzysty unijnego, to polski poseł zarabia grosze. A przecież prezes banku zarabia znacznie więcej, a tu się odpowiada za całe państwo...
A jednak chyba coś w tym myśleniu biedaka jest. Bo jeśli choćby na chwilę wczujemy się w sytuację osoby, która pracuje po ponad 8 godzin dziennie, przez 7 dni w tygodniu - tak, tak - bardzo często, z niedzielami, poniża się przed chamskim nieraz pracodawcą (taki się właśnie często trafia w tych zaniedbanych rejonach kraju), traci zdrowie w ciężkich warunkach pracy i "wyciąga" za to 500 zł na miesiąc (często nawet te pieniądze mu "przepadają"), to fakt, że ktoś inny za samo podniesienie ręki przy głosowaniu, bierze 20 razy tyle, a do tego ma ogromną liczbę dodatkowych przywilejów, wydaje się być skrajną niesprawiedliwością. A przecież ów uprzywilejowany parlamentarzysta, czy inny polityk najczęściej swoje pieniądze dostaje właśnie z podatków owych biednych ludzi. Czy to nie jest złodziejstwo?
Prawnie - na pewno nie. Ale w opinii człowieka nie widzącego szans na poprawę swojego losu - to słowo jest używane. Ja (czyli autor tego tekstu - Michał Dyszyński) bym tego słowa nie użył - nazwałbym to "tylko" niesprawiedliwością. 

Ale jak się tak posłucha, to w tej chwili słychać jeden wielki krzyk "ludu": ZŁODZIEJE!!! ZŁODZIEJE!!! ZŁODZIEJE!!!
OBŁOWILI SIĘ! NAKRADLI! JEŻDŻĄ WSPANIAŁYMI SAMOCHODAMI, ZA GRANICĘ. NIE CHCĄ "DAĆ" BIEDNYM.
Tak sobie myślą ludzie gdzieś tam na ścianie wschodniej (a często i zachodniej), w miastach i miasteczkach (ale i w całkiem dużych miatach). I nie wierzą już żadnemu "fachowcowi", żadnemu "ekonomiście". Bo tak się jakoś dziwnie złożyło, że do tej pory fachowcy od państwowej ekonomii najlepiej zadbali o własne kieszenie, a dobro zwykłych ludzi jakoś mało się liczyło. 
Ludzie się uczą (nawet ci słabo wykształceni). Po kilkunastu latach od "transformacji" zrozumieli, że każda kolejna polityczna klika tylko się wzbogaci. I przestali wierzyć komukolwiek. Z wyjątkiem Leppera, który od początku był "przeciw temu wszystkiemu", że "wygarnia im prawdę", że głośno mówi: "złodzieje".

To czy Andrzej Lepper ma sensowny program - specjalnie nie ma znaczenia. Po pierwsze i tak, nawet inteligentni ludzie, niezbyt się w tych zawiłościach programowych orientują. A po drugie - pozostałe partie (czyli nielepperowskie), też przyzwyczaiły nas do demagogii - w końcu kampanie wyborcze bardziej przypominają przerywniki reklamowe, niż maja cokolwiek wspólnego z merytoryczną dyskusją o Polsce. Do tego - nie czarujmy się - program, to jedna rzecz, a potrzeba dorwania się "żłobu" - to cel jak do tej pory i tak najważniejszy. I tego już się zdążyliśmy nauczyć.

W polityce jest jak w komputerze 
- tu się klika myszą - jeden, drugi, trzeci... 
a tam jedna klika, druga klika, trzecia klika...

Tak więc szukują się rządy Pana Leppera, który dzięki podstawowemu hasłu "złodzieje" wygra kolejne wybory. I będzie miał z tym złodziejstwem sporo racji. Niestety, z faktu zauważenia złodziejstwa (trudno go nie zauważyć, bo wszędzie je widać) nie wynika wcale: ani rzeczywista chęć "nie bycia" złodziejem, jeśli się taka okazja nadarzy, ani także rozsądny pogląd na temat kierowania państwem. Tak więc wcale Pan Lepper nie musi okazać się "lepszy". Wielu twierdzi, że będzie nawet gorszy. Jak będzie naprawdę?
 Czy szef Samoobrony, gdy dojdzie do władzy, rozwali wszystko co jeszcze jako tako funkcjonuje? Czy może ogromna ambicja władzy wyniesie go na pozycję tyrana?
- Ja tego nie wiem i nie zamierzam gdybać na ten temat. Może być też tak, że instynkt samozachowawczy nie pozwoli mu zniszczenie Polski. Wszystko jest możliwe...

I ostatnie, już bardziej ogólna refleksja - niestety, w demokracji tak jest - wygrywa ten, kto najbardziej gładko wciska wyborcom kit - czyli najcwańszy oszust. A wynika z tego dalsza konsekwencja - pojawia się (retoryczne)  pytanie: czy od cwanych oszustów można wymagać później uczciwego rządzenia? - doświadczenie wielu lat raczej nie skłania do optymizmu w tym względzie. 
I jest drugie "niestety". Człowiek odpowiedzialny za słowo i mądry (jedno z drugim jest powiązane) nie wygra wyborów, bo nie będzie gawiedzi mamił pustymi obietnicami, nie będzie epatował charyzmą władzy. I oczywiście do władzy nie dojdzie.
Tak wiec, nie jest dobrze.   Oj, nie jest dobrze...

23 kwietnia 2004

O obrażalskich, (bez)prawiu, Internecie i ewolucji

Na stronie brytyjskiego serwisu informatycznego ZDNET przeczytałem kilka dni temu informację o przyznaniu przez ten serwis tytułu: "most stupid piece of Internet legislation in the world" (czyli w wolnym tłumaczeniu: "Największy na Świecie wygłup internetowego prawodawstwa"). "Laureatem" jest sąd w nieodległej Francji (czyżby kolejny przyczynek do odwiecznej rywalizacji obu nacji?... - ZDNET jest prowadzony przez Brytyjczyków), który zakazał Francuzom wchodzenie na strony www aukcji oferujących pamiątki po nazistach. Problem w tym, że wspomniane aukcje są organizowane w Internecie, poza terytorium Francji.  Dlatego, w celu realizacji niniejszej decyzji, ten że sąd dał organizującemu aukcje amerykańskiemu portalowi Yahoo dwa miesiące na zastosowanie się do decyzji, czyli zablokowanie dostępu do nazistowskiej aukcji dla wszystkich francuskich internautów. Jak pisze wspomniany serwis, prawodawstwo francuskie rozważa wprowadzenie obowiązku konsultowania z nim każdej publikacji na stronach Światowej Sieci, jeżeli mogłaby ona być niezgodna z francuskim prawem. 

Teraz będzie komentarz daktikowy. Ta moja refleksja sięga w bardziej ogólne sfery niż tylko pamiątki po nazistach, a u jej podstaw jawi się pytanie:
   jak bardzo prawo, grupy ludzi, organizacja może nakazywać coś innym ludziom?
Z jednej strony jest oczywiste, że nakazy i zakazy są niezbędne - nie wolno zabijać, nie wolno kraść. Z drugiej jednak, kwestią dyskusyjną jest, jak bardzo określone osoby powinny się dostosowywać do czyjegoś widzimisię (nawet jeśli to jest widzimisię rządu dużego państwa). Bo w różnych krajach, różne czyny są dozwolone i zakazane. W niektórych krajach islamskich nie wolno jest propagować chrześcijaństwa. Gdyby taki rząd mógł swoje prawo wprowadzać, to zapewne nakazałby usunięcie strony Watykanu, czy Polskiego Episkopatu. W niektórych krajach zakazane jest publikowanie treści niezgodnych z aktualną linią polityczną (Chiny, Korea Pn. i niemało innych) - co by się stało, gdyby ich wyroki dotyczące zamknięcia dysydenckich stron musiał respektować świat?... Piszę to także w kontekście dość powszechnych w Polsce procesów o obrazę uczuć religijnych. Wiele osób w różny sposób czuje się obrażonych i dochodzą swoich roszczeń w sądzie. W krajach o innym poczuciu "obrażenia" uznaje się najczęściej większą swobodę wyrazu artystycznego niż w naszym Kraju. Oczywiście nie zamierzam to stawać po jakiejkolwiek stronie w konkretnym przypadku, jednak na moje wyczucie, co niektóre "obrażone" osoby są wyjątkowo obrażalskie (choć w innych sytuacjach przyznałbym rację skarżącym, bo niewątpliwie "prowokowanie" publiczności przez artystę powinno mieć swoje granice). 
Ale patrząc na rzecz bardziej ogólnie, tak sobie myślę, czy owe obrażone osoby nie zauważają wyrywkowości zauważonego przez nich "przestępstwa" - czyli, że najczęściej to, co spowodowało ich dyskomfort emocjonalny jest jedynie wierzchołkiem góry lodowej podobnych informacji, dzieł artystycznych, wypowiedzi. Aby te pozostałe znaleźć (choć też tylko w części) wystarczy tylko uruchomić wyszukiwarkę internetową (wpisać kilka słów) i znaleźć setki obraźliwych publikacji - w różnych krajach świata, różnych kulturach (czasami słowo "kultura" może być tu użyte nieco na wyrost...).

Problem nie jest banalny, bo prędzej czy później, może stać się zarzewiem poważnych konfliktów. W końcu wraz z rozwojem technik informacyjnych i dostępu do treści będzie rosło znaczenie propagowania idei i wszystkie związane z nim niebezpieczeństwa. Jak pogodzić ze sobą interesy ideowe całkowicie antagonistycznych dzisiaj grup - islamistów i radykalnych chrześcijan, fundamentalistów i liberałów, wolnomyślicieli i obrażalskich na wszystko i wszystkich?...
Pewnie się nie da. To co dalej? - zaczynamy kolejne wojny?

Typowy człowiek ma wbudowane w swoją psychikę szczególne pragnienie: zmusić Świat, aby był "po mojemu".
- po mojemu, czyli wg tego co mnie uczyli rodzice, co sobie wymyśliłem, co polubiłem, co uznaje "moja grupa". To się wydaje ważniejsze, bardziej rozsądne niż myśli i pragnienia innych ludzi, innych grup. 
Tak myśleć nakazuje nam mechanizm ewolucyjny. Bo z tegoż ewolucyjnego punktu widzenia patrząc właśnie o to chodzi, żeby była wojna. Chodzi o dominację, konflikt, chodzi o wojnę. W toku wojny dochodzi do zabijania niektórych osobników. Teoretyczne - odpadają słabsi, zaś geny się doskonalą... Teoretycznie...
Bo wydaje mi się, że ostatnio ludzkość ma poważny problem. I ewolucja (jeśli by ją tu spersonalizować) - też. Bo ów sprawdzony od milionów lat mechanizm, w przypadku ludzi, właściwie prawie przestał już działać - przynajmniej w w odniesieniu do wojen między narodami i w tym pozytywnym sensie. Bo teraz wojna stała się zbyt masowa, zbyt skuteczna. Dziś wojna w równym stopniu spowoduje kataklizm dla mądrych i głupich, silnych i słabych, wytrwałych i wątpiących. Wojna jest już tak masowa, że prawie nic nie różnicuje, nie wyłania osobników o lepszych genach. Ona wyłania martwe pustynie.

Jednak mechanizm dominacji i dążenia do wojny w ludziach pozostał. Im bardziej prymitywny w myśleniu człowiek, tym lepiej to widać. Prymitywni ludzie pragną się bić, pragną okrucieństwa. Nie są w stanie opanować nakazu ewolucji. Widać to na stadionach, widać w rzeziach plemiennych, wojnach domowych, zajadłości grup terrorystycznych. Wielu ludzi pragnie "zabijać wrogów". To jest ich nakaz życia, powołanie. Wrogów zawsze można znaleźć - w końcu to kwestia umowna, kogo do wrogów zaliczymy. Będą więc zabijać z potrzeby serca, z nakazu ewolucji. Czy to islamiści, czy to chrześcijanie. Bo niestety, to nie tylko islamiści chcą mordować. Chrześcijanie, katolicy, protestanci - też. Nakaz miłości bliźniego, póki co nie przedarł się do wielu, tkwiących w okowach ewolucji, umysłów (doskonałym przykładem są odległe zaledwie o kilka lat wydarzenia w Rwandzie).
Jak daleko nas zaprowadzi? Czy ludzkość przetrwa?

Na koniec jeszcze wrócę do pamiątek po nazistach - pozwolić nimi handlować, czy nie? - ja bym akurat pozwolił. Nazizm jest historią tego globu, jest dokonaniem ludzkości - takiej jaka ona jest - i trzeba o tej historii pamiętać! Trzeba pamiętać o nazistach, stalinistach, zabójcom polskiego UB i wielu innych. Jeśli nie będziemy pamiętać, do czego zdolni są ludzie (tacy jak my!), to ewolucyjne prawo zabijania nie znajdzie żadnej przeciwwagi w naszej świadomości. Trzeba pamiętać o nazistach, zbierać pamiątki po nich - aby nikomu do głowy nie przyszło, że to przecież niemożliwe, aby ludzie tak czynili innym ludziom, że to tylko mit, wymysł. Trzeba te pamiątki zachowywać, a wraz z nimi pamiętać o zbrodniach. I piszę to niekoniecznie w kontekście Narodu Niemieckiego, bo nie wiadomo, czy "My" jesteśmy lepsi, czy gorsi, czy tacy sami. A nawet jeśli nie dalibyśmy się swojemu "Fuhrerowi" aż tak pociągnąć do wojny ze światem, to obserwacja aktualnej podatności społeczeństwa na demagogię pokazuje, że pewnie niejedno by się nam "zdarzyło". 
Jeśli zaś to pokolenie nie wyciągnie wniosków z historycznych grzechów świata, to będzie musiało wyciągać je z grzechów własnych. A to będzie znacznie bardziej bolało...

Michał Dyszyński, dodane do serwisu 16 marca 2004

Spam i polityka

Drażni mnie spam, drażnią mnie spamerzy. Za idiotyzm uważam tę formę "reklamy", bo przecież w rzeczywistości jest to antyreklama, czyste szkodnictwo dla reklamowanego produktu. Nic w życiu nie kupię, jeśli będzie reklamowane w taki sposób. Z założenia.

Jednak nie tak dawno znów przeczytałem, że spamerzy,  choć najczęściej mają obywatelstwo USA, to posługują się serwerami z terenów Chin. I tu mi się otworzyła klapka!

Bo właściwie kto najbardziej skorzysta na produkowaniu spamowych śmieci? - oferenci produktów (niby jak i po co? - skoro z polskiego punktu widzenia patrząc dostawcy i tak są albo za oceanem, więc trudno jest kupić ich produkty, albo z powodów językowych i tak nie duża część potencjalnych klientów nie dowie co jest sprzedawane). Wg mnie spam nie ma sensu handlowego. 
A czy ma jakiś inny sens?
- Chyba tak, np. istotnym jego sensem mogłoby być doprowadzenie do tego, żeby ludzie...
...sam zachcieli kontroli przesyłania informacji przez Internet! 
Ludzie którzy mają dość spamu, coraz częściej domagają się od rządów położenia tamy tej niekontrolowanej wymianie danych. Tak więc teraz chińskie służby specjalne, kontrolujące Internet i ograniczające dostęp do niego stają się  nie wrogami jawności i demokracji w Sieci, a po prostu obrońcami przed netowym śmieciem i plugastwem. Dobroczyńcy!

Tylko moja podejrzliwa natura każe zadać pytanie: czy czasem produkcją owego spamu na cały świat nie zajmuje się inna komórka tychże służb specjalnych?
Z resztą nie tylko chińskim służbom specjalnym ta śmieciowa akcja jest na rękę. Właściwie każdym służbom specjalnym i właściwie każdego rządowi, który chciałby mieć pretekst do ograniczania swobody wymiany informacji.

Oczywiście nie twierdzę, że cały spam to robota służb specjalnych. Ale dość wyraźnie potrafię odróżnić sensowną informację handlową o produkcie od śmiecia kompletnie bezużytecznego.
"Dziwny jest ten świat..."

10 września 2003

 

Czy to jest złodziej, czy to jest...

Kto to jest złodziej - niby każdy wie. Najczęściej myślimy o kieszonkowcu, włamywaczu. A czy urzędnik państwowy, który w swojej pracy nikomu nie pomaga, a głównie szkodzi - czy on jest złodziejem?...

W mojej osobistej daktikowej głowie wytworzyło się pojęcie "złodziejstwa w ogólnym sensie". Obejmuje ono nieco szerszą gamę sytuacji niż to powszechnie złodziejstwu przypisywane. Pozwolę sobie tu nawet na definicję tego pojęcia. Złodziejstwo w szerszym sensie polega na:

zdobywaniu, lub wymuszaniu od kogoś pieniędzy, lub usług bez adekwatnej gratyfikacji z tego powodu (np. w postaci akceptowanego towaru czy usługi).

W końcu słynny Corleone wcale nie zdobywał swoich pieniędzy bezpośrednimi napadami. On był handlowcem - sprzedawał oliwę (czy podobny produkt - może mnie mylić pamięć). Sprzedawał drogo. Ale (teoretycznie) każdy mógł kupić, lub nie. Jednak nikt nie mógł kupić u konkurencji oliwy taniej, bo konkurencji... nie było, jako że w przypadku jej pojawienia się Corleone wkraczał ze swoim "wojskiem" (albo prywatną policją, jak kto woli)...

W toku rozwoju Państwa tworzone są różne przepisy. Np. że obywatel określoną usługę ma obowiązek wykupić. Musi kupować usługi medyczne Funduszu Zdrowia (nie może z niej zrezygnować, a zaoszczędzone w ten sposób pieniądze płacić firmom w rodzaju Medicover), musi płacić za usługi telewizyjne TVP (choćby oglądał wyłącznie Polsat i TVN), Polskiemu Radiu (choćby słuchał jedynie propagandy produkowanej przez o. Rydzyka w RM), do niedawna musiał dzwonić w różne miejsca wyłącznie z pośrednictwem firmy TPSA. Jeśli obywatel Państwa pogwałci te przymusy przyjdzie do mnie urzędnik wyciągnąć za to pieniądze (wraz z karą), jeśli tych pieniędzy nie dostanie, naśle na obywatela policję.
Różnica między przymusem państwa, a przymusem ojca Chrzestnego jest? - pewnie jakaś tam jest - w końcu chodzi o inne usługi i inne osoby biorą w tym udział. Ale zasada jest identyczna. I ostateczny efekt jest taki, że w wielu sytuacjach Państwo jest wspólnikiem (odpowiednikiem wojska ojca Chrzestnego) w wyłudzaniu pieniędzy za towar, który normalnie byłby tańszy.

W podobny sposób płacimy skorumpowanym urzędnikom. Wielu urzędników zatrudnionych w ministerstwach, powiatach, czy gminach nic dobrego swoją aktywnością (lub jej brakiem) społeczeństwu nie przynosi. Ale i tak aparat państwowy wymusi z ludzi pieniądze na ich pensje i dodatki. Wymusi haracz (znowu kryminalna analogia) dla kolejnej grupy kolesiów z lewicy, albo z prawicy. Obywatel nie ma wyjścia. Ale patrząc na sprawę czysto funkcjonalnie - tzn. płaci się pieniądze z przymusu i nic za to nie dostaje - jest to sytuacja równoważna złodziejstwu

Bo faktycznie to czy coś nazwiemy złodziejstwem, wymuszeniem, szantażem jest sprawą umowną. Granica jest płynna - raczej mamy do czynienia z ciągłym przejściem od sytuacji, gdy na jednej stronie skali jest człowiek prawy, starający się odpłacać dobrą monetą na to co uzyskuje od innych ludzi, a na drugiej bandzior nie cofający się przed biciem, czy nawet zabiciem, oszustwem, kradzieżą w ogólnie znanych formach. Z etycznego punktu widzenia, bardziej ogólnym pojęciem byłoby tu po prostu wykorzystywanie drugiej osoby bez jej pełnej (czyli świadomej i nieprzymuszonej) zgody w warunkach wyboru (czyli w sytuacji, gdy nie blokujemy w jakiś sposób alternatywnych metod rozwiązania danej sprawy).

Oczywiście nie zamierzam nazwać niekompetentnego, czy skorumpowanego urzędnika złodziejem (jeszcze by mnie pozwał o znieważenie do sądu, a zapewne wygrałby sprawę, jako że on działał "w granicach prawa"). Ale mi nazwa jest obojętna - i tak wiem, że zapłaciłem z moich podatków człowiekowi, który ani mi osobiście, ani nikomu z moich znajomych, ani mojemu krajowi nie przysporzył żadnego dobra. Zapłaciłem za to - bo musiałem. To taka wysublimowana, dopuszczona prawem forma "kup pan cegłę". Właściwie w bardzo wielu sytuacjach aparat państwowy powinien być sądzony za współudział w przestępstwie, w wymuszeniu.

I co z tego, że sobie tak myślę? - ktoś powie.
Z pewnego punktu widzenia - nic. Moja świadomość bycia okradanym zapewne nie zmieni stanu posiadania (ani świadomości) osób mnie okradających. Mają mnie gdzieś... 
Ja sam mam niewielki wpływ na to co państwo na mnie wymusza. Może nie zagłosuję na ugrupowanie, które współpracowało z owymi ludźmi okradającymi mnie (ale co tam jeden głos na miliony...), może postaram się unikać kupowania od nich jeśli ostatecznie będę miał ten wybór, ale tę jedną osobę mogą sobie spokojnie "olać", Dla nich to są drobiazgi. 

Jednak z mojego punktu widzenia jest to nieco inaczej. Bo w moim wewnętrznym świecie owi zakamuflowani złodzieje stracili DUŻO. Oni stracili mój SZACUNEK, moje ZAUFANIE, dużą część mojej ŻYCZLIWOŚCI. Z tego punktu widzenia patrząc osoby te występując w telewizji wychodzą na durniów, Nie wiedzą o tym, ale być może w tej chwili, gdy ich przemądrzałe dywagacje są emitowane, kilka milionów ludzi pogardliwie odwraca wzrok, rzuca niewybredny epitet, przełącza zniecierpliwiona na inny kanał telewizyjny. I tego jeszcze wszyscy ci ludzie gardzący złodziejem i oszustem  mają rację. Wszak owi ludzie spod znaku złodziejskiej gwiazdy stracili twarz. Nie mają moralnego prawa mówić co dobre, a co złe, nie mają prawa prosić o wysłuchanie. Bo są złodziejami i oszustami. Kropka.

A nie myślę, że zdobyte nieuczciwie mercedesy i wille staną się pocieszeniem. Tzn. będą pocieszeniem tylko do granicy samooszukiwania się. Jednak gdy prawda wychodzi na jaw, najbogatsi złodzieje odczują też gorycz porażki. Bo przecież rzeczywistość psychologiczna jest taka, że owe mercedesy i drogie domy złodziejom wcale nie są potrzebne do rzeczywistego użytkowania (w niektórych swoich domach bywają na krótko raz na wiele miesięcy, a z kilku samochodów korzysta się rzadko - w większości sytuacji całkowicie wystarczy jeden dla siebie, inny dla rodziny). W istocie, owe symbole bogactwa w 99 procentach służą do wykazywania LEPSZOŚCI. 
Mafioso czuje się lepszy, bo więcej ma. Ale gdy wszyscy wiedzą, że to złodziej (!), człowiek któremu ręki z własnej chęci się nie podaje, to znaczy że mimo swojego bagactwa jest GORSZY. I to nawet nie tyle mimo bogactwa, co raczej z powodu tego bogactwa. Bo skoro to złodziej, to znaczy, że moralnie jest GORSZY. Z definicji, z faktu bycia złodziejem - bo bycie złodziejem jest złe, bo złodziejstwo żywi się ludzką KRZYWDĄ.

Bo tak jak kukła wyrzeźbiona z g... posadzona w drogiej limuzynie, dalej jest g... (tyle, że w limuzynie), tak złodziej i oszust, który ukrył fakt swojej nikczemności - dalej jest złodziejem i oszustem. W rzeczywistości. I gdzieś tam w cichości ducha o tym wie...

W tym co piszę jest chyba kwestia pewnej wiary. Wiary w znaczenie tego, kim się jest naprawdę. Ktoś powie - co tam, skoro ktoś MA, to jest mu lepiej, jest szczęśliwszy. Może faktycznie pieniądze dają większy dostęp do narzędzi oczywistych przyjemnych doznań. Jednak owo krążenie w kręgu świata prostych doznań, ma swoją cenę w postaci pozostawania w świecie duchowej ciemnoty. Ta zaś zamyka drogę do PRAWDZIWEJ WIELKOŚCI, a w dalszej kolejności do świadomego wybudowania swojego szczęścia. Szczęścia większego formatu. Bo bez uświadomienia i pogodzenia w sobie tych sił, które są rzeczywistością naszego ducha, nigdy nie będziemy w stanie zapanować nad tym co nas niszczy i wzmocnić tego, co nas buduje.
5 sierpnia 2003

 

Od cwaniaka do prostakaczyli dokąd zmierzasz Polsko?

Gdy obserwuje się życie polityczne w naszym pięknym Nadwiślańskim Kraju, to odnosi się wrażenie, że zostało ono zdominowane przez dwie skrajne postawy - z jednej strony inteligentnych cyników - cwaniaków, którzy poza władzą i pieniędzmi absolutnie lekceważą wyższe wartości, a z drugiej prostaków - czyli ludzi, którzy, nie bacząc na realia, z uporem lansują wizję świata opartą na prymitywnym "widzimisię" i życzeniowym traktowaniu prawdy.

I właściwie nie wiadomo, którzy z nich są bardziej dla kraju destrukcyjni, bo choć cwaniaków jest mniej, to mogą znacznie więcej; z drugiej strony rosnąca rzesza prostaków, w swoim braku rozumu i odpowiedzialności, często powiązanych z zazdrosną agresją, może w krótkim czasie zniszczyć dorobek pokoleń.

Prostak dlatego jest niebezpieczny, że w istocie on nie wierzy w obiektywne prawa rządzące światem. On jest w swoim mniemaniu i sumieniu "dobry" i "uczciwy", a jednocześnie produkuję zło na dużą skalę. Ktoś nie ma pieniędzy? - prostak ma radę jak wprowadzić "sprawiedliwość" - zabrać temu, który te pieniądze ma! - pytanie: "dlaczego ów biedak nie ma pieniędzy?" (może poprzednie przepił...) nie postanie w głowie prostaka. Podobnie nie będzie się on zastanawiał, dlaczego inny pieniądze posiada (może rzeczywiście zapracował na nie wieloletnią ciężką pracą...) - skoro jeden ma, a drugi nie ma, to sprawa jest "oczywista" - trzeba im wyrównać, aby było "sprawiedliwie". Prostak ogólnie zastanawiać się nie lubi (w szczególności nie lubi weryfikować swoich poglądów), jednak ma na wszystko gotową radę - brak pieniędzy na renty? - niech da budżet, nie ma pieniędzy w budżecie? - zabrać bogatym, jest bezrobocie - zatrudnić ludzi, upadają zakłady pracy - dać im pieniędzy, zabronić upadłości... itp. - "dać", "zabrać", "zrobić". A pytanie JAK? to zrobić sensownie, czy o dalsze konsekwencje tych działań - dla prostaka nie istnieją. Prostak nie ma świadomości PRAW ekonomii, konieczności pewnych rzeczy, nieodwołalnych konsekwencji. Prostak nie wierzy w obiektywną rzeczywistość, za to wierzy w siłę władzy i ludzkiego chcenia - np. gdy widzi, że ktoś mądry trafnie przewiduje co się wydarzy, wtedy w duchu jest przekonany, że to co się stało wynikło z "mocy chcenia" przewidującego, a nie ze znajomości praw rządzących światem. Bo prostak prawa lekceważy, a władzę szanuje.
Prostak bywa całkiem inteligentny - często kończy studia, jest dobrym fachowcem. Bo istotą prostactwa w rozumowaniu wcale nie jest brak mocy przetwarzania informacji. Przyczyną tej postawy jest niemożliwość wybicia się myśli ponad pierwotne emocje i niechęć do bycia rzetelnym w swoich poglądach. Prostak może myśleć, ale bardziej PRAGNIE - niż myśli, albo bardziej nienawidzi i zazdrości, niż myśli obiektywnie. Prostak myśli wyłącznie po linii swoich niskich emcoji. Faktem jest, że zgodzenie się na supremację prawdy nad chciejstwem, jest niewygodne. Dlatego prostak w odrzuceniu prawdy i rzetelności wyraża swój bunt - jemu prawda i rzetelność się nie podoba, nie będzie ich brał pod uwagę - taki JEST - ot co!. Zamiast nich prostak pozostanie we władzy prostych, predefiniowanych emocji - kto wróg, a kto "swój"? Kto wyżej w hierarchii, a kto niżej? Bez "zbędnych" pytań, bez wnikania w "bałamutne" szczegóły, bez zbędnych wątpliwości.
Prostacy są podporą demagogów - oni uwierzą temu, kto obiecuje cuda na kiju, bo pragną w to uwierzyć, oni chętnie zniszczą coś lub kogoś, jeśli zazdrość ich do tego nakłoni. A ponieważ demagogów w polityce ostatnio nie brakuje, to najbliższe wybory szykują się jako wygrane partii prostactwa.

Odrzucenie obiektywizmu i prawdy jest dla prostaków tym łatwiejsze, że w przypadku polskiej polityki okazało się, że "mądrzy" to w istocie cwaniacy i oszuści. Faktycznie, dotychczasowe "elity" władzy dbały w 90% o dobro własne, a dopiero pozostałe 10% miałoby służyć dobru wspólnemu. Gigantyczne pieniądze konsumowane przez budżet państwa "zagospodarowują" kolejne koterie, grupy interesu, kolejne korupcyjne mafie. Cwaniak tym różni się od prostaka, że on wie, dlaczego i jak to wszystko funkcjonuje - on świadomie psuje życie wielu ludziom. Cwaniak wierzy też w realia ekonomiczne, ale wykorzystuje je wyłącznie dla zdobycia pieniędzy i władzy - dla siebie i swoich. Dlatego, mimo kolejnych zmian rządów, oczywiste  zmiany w kierunku rozsądku i dobra, nie mogą się "przebić". Wszak, gdyby było sensownie i uczciwie, to nie dawałoby się tak łatwo zdobywać pieniędzy. Co prawda przed wyborami każda partia "walczy z korupcją", "naprawia" gospodarkę. Jednak po wyborach to "nie wychodzi". bez względu na to, czy rządzi prawica czy lewica.

Więc wciąż:

pieniądze z obywateli wyduszają "narodowe" monopole

kolejni "fachowcy" (z politycznej łaski) obsadzają wysokopłatne stanowiska w przedsiębiorstwach, nie będąc zobligowanymi do wykonywania pożytecznej pracy, a jedynie do sprzyjania kolegom

podatki rosną, a efektywność i sensowność wydawania pieniędzy publicznych - maleje.

przepisy tworzonego prawa ciągle są budowane tak, aby jakiś urzędnik rozpatrujący sprawy miał okazję do dorobienia, na swojej "życzliwości".

koszty pracy i bezrobocie - rosną; umacnia się też grupa uprzywilejowanych, na których reszta musi pracować

przepisy dotyczące prywatyzacji są tak sprytnie obchodzone, że różni znajomi kupują państwowe firmy za bezcen.

itd.

I niby wszyscy wiedzą co trzeba zrobić, aby było lepiej. Ale na prawdziwym lepiej zawsze stracą jacyś swoi, którzy aktualnie zarabiają na bałaganie.
Więc lepiej jakoś się nie przebija na ten świat.
A niestety, nawet na horyzoncie nie widać siły politycznej, która przerwałaby ów zalew złodziejstwa i prywaty, a życie polityczne i gospodarcze wprowadziła na ścieżki uczciwości.  Czy więc ta część społeczeństwa, która jest w stanie zachować jeszcze rozsądek i dobrą wolę, ma jeszcze jakieś szanse obronić Polskę?...

24 kwietnia 2003

 

"Przysługuje" - czyli tworzenie świata bez wdzięczności

Jednym z ważnych, a niedocenianych "zwyrodnień" dzisiejszej ludzkiej świadomości zbiorowej jest stworzenie automatycznych praw do dóbr, na które się nie zapracowało. Wielu ludziom wydaje się, że bez żadnych starań i jakiejkolwiek formy odpłaty z własnej strony "mają prawo" - do zasiłku, do renty, do opieki lekarskiej itp. Uważają, że mają to prawo samej zasadzie istnienia na tym świecie - "skoro inni mają, to ja też powinienem". A to, że inni na swoje dobra pracowali, wydaje się być znacznie mniej istotne.

Oczywiście ja też nie jestem zwolennikiem absolutnej likwidacji, socjalnych zdobyczy cywilizacji. W końcu nie należy żadnego człowieka zostawiać na pastwę losu i bez opieki. Jednak jestem przekonany, że automatyzm owych "praw" powoduje degradację postrzegania dobra przez ludzi i jest wysoce demoralizujący. Bo oto nagle w zasięgu świadomości prostych ludzi pojawia się wielki obszar rzeczy, na które wcale nie trzeba pracować, za które nikomu nie trzeba być wdzięcznym - one się należą jakby same z siebie - "jak psu zupa". A przecież nawet pies na swoją zupę musi się naszczekać...

I niestety, jak wykazuje moja obserwacja, ludzie nawet w miarę uczciwi, często nie mają skrupułów, aby po te dobra sięgać kiedy tylko się da - dzieci milionerów biorą stypendia, renty kombatanckie dostają osoby, które tym się zasłużyły w czasie wojny... że 50 lat po niej znalazły sobie "życzliwych im" świadków potwierdzających rzekome dokonania dla Ojczyzny. Podobnie, niewiele osób biorących zasiłek dla bezrobotnych myśli o konieczności zapracowania nań w przyszłości, czy o minimalnej choćby wdzięczności względem osób, które na co dzień muszą na ich pieniądze pracować. W świadomości większości osób biorących zasiłki "pieniądze daje Państwo", a Państwo po prostu "ma". A skoro "ma", to powinno dawać tym, którzy "nie mają" - kropka. Fakt, że pieniądze te wynikają z opodatkowania pracujących gdzieś osób jest daleki i mało przekonywujący, jako że osób tych pracujących nie widać. Z resztą "sami są sobie winni", skoro zamiast sobie sprytnie załatwić jakieś państwowe świadczenie, to pracują... Tak więc pracuje: szwaczka (zarabiając 600 - 800 zł), pielęgniarka (za podobną kwotę), szewc, robotnik itd. Wszyscy za swoją pracę dostaną mniej towarów i usług, tylko po to, aby ktoś mógł zostać obdarowany. A ów obdarowany ma ów fakt "gdzieś"... - jemu się należy, bo dało mu Państwo.

Tymczasem świat bez wdzięczności, bez świadomości daru i konieczności odpłaty jest światem upadku duchowego. Bo świadomość tego, że ktoś coś dla nas robi - jest podstawą wzrastania dobra w człowieku - dzięki temu czujemy, że inny człowiek coś dla nas znaczy, że się stara, że nie jest się pępkiem świata. Człowiek na odpowiednim poziomie etycznym nie boi się widzieć tego dobra, które ktoś dla niego coś zrobił - on cieszy się z sytuacji, w której dobro wzrasta i jest gotów odpłacać za to swoim dobrem, gotów nieść dobro dalej. Odpłacamy za trud rodziców, za darmowe (lub prawie darmowe) wykształcenie, za pomoc różnych dobrodziejów. Ta wdzięczność niezwykle ważnym i niezbywalnym elementem naszego człowieczeństwa. Tymczasem organizacja państwowa stworzyła świat dóbr, za które nikt nikomu nie jest wdzięczny, za które nie trzeba odpłacać. I niestety, wielu ludzi nie dorasta swoją świadomością do tego ofiarowywanego im za darmo dobra.

A tu coraz to kolejne rzesze "dobroczyńców" kombinują jak by tu ułatwić nieskrępowany dostęp do owoców cudzej pracy. To parlamentarzystom daje szanse wykazania się, że coś robią, że się "starają" dla ludzi. Bo fakt, że w ten sposób tworzona jest niesprawiedliwość i demoralizacja jest na tyle ukryty przed większością prostaczków, że będą oni popierali osoby, które w istocie niszczą więzi gospodarcze i społeczne.
W którymś z artykułów wyczytałem agitację jakiegoś dziennikarza, który optował za takim rozdawnictwem pieniędzy "potrzebującym", aby w ogóle nie musieli chodzić do urzędu. Dziennikarz mówił o "godnym" pobieraniu tych pieniędzy przez "uprawnione" osoby - nawet nie musieliby się pokazywać w żadnym urzędzie, składać zaświadczeń - będą mieli pieniądze i już.

Jakoś mało słyszę za to o godności ludzi, którzy harują na te rozdawane dobra - droga przez mękę związana z zakładaniem własnej firmy, niespójne przepisy podatkowe, powodujące że nawet najbardziej uczciwy podatnik może być puszczony z torbami, bo w jakiejś tam konfiguracji jeden przepis uchyla drugi, a potem trzeba, zapłacić jakiś podatek od każdej transakcji z ostatnich kilku lat (wraz z gigantyczną karą). Tu godność człowieka, który pracuje i daje coś innym liczy się jakoś słabo - większe przebicie ma godność brania dóbr wypracowanych przez innych.

Niestety - wiele wskazuje, że udział owych automatycznie przysługujących praw będzie się zwiększał.. Ludziom coraz więcej "się należy", bo gdzieś tam ktoś sobie wymyślił (w jak najbardziej szczytnym celu).
I nawet chętnie bym się z tym zgodził - w końcu przecież ogólnie lepiej by było, żeby ludzie "mieli więcej". Jednak niestety - ktoś musi to wypracować - nie wystarczy tylko "dać". Ale kto by się tam przejmował szkodliwymi elementami takiego "dobrodziejstwa"...
Mamy więc sytuacje idealną dla nierobów i naciągaczy - wystarczy być odpowiednio "oblatanym" w prawie, znaleźć sobie właściwe zaświadczenia i można żyć na cudzy koszt. Za to często  ludzie, którym naprawdę wsparcie by się należało, wstydzą się postępować w ten sposób; cwaniaczkom wstyd jest zazwyczaj obcy. I w ten sposób dokonuje się powolna erozja świadomości ludzkiej, erozja podstaw etycznego i gospodarczo - społecznego bytowania. Bo jednak na wszystko co mamy "za darmo" ktoś pracował, ktoś może nawet przypłacił to swoim zdrowiem (bo np. zapłacił podatek i nie mógł już wyjechać na leczenie chorób zawodowych). tylko, że ten fakt został przed ludźmi ukryty.
Taka "sprawiedliwość społeczna" jest w rzeczywistości niesprawiedliwością. Niestety, mało kto chce to dostrzec.

Wierzą, bo chcą wierzyć, nie myślą i nie przyjmują faktów, bo im to niewygodne... - kolejny komentarz o rozdawnictwie 

Większość ekonomistów przestrzega przed deficytem budżetowym, związanym z rozdawaniem pracowicie zebranych pieniędzy rozmaitym "potrzebującym". Bo rozdaje się łatwo, a pracuje na rozdawane pieniądze - trudniej.
Teoretycznie też logika ekonomii nie jest taka skomplikowana - pieniądze powinny trafiać do tego, kto coś innym daje dzięki swojej pracy - szewc, dzięki uszyciu lub naprawie butów, rolnik - dzięki wyprodukowaniu żywności itd... Jeśli człowiek za swoją pracę nie dostaje pieniędzy, lub dostaje  o wiele za mało w porównaniu do włożonego wysiłku, to jest to NIESPRAWIEDLIWE. I podobnie niesprawiedliwe jest, gdy bogaty nierób jest wspierany przez biedaków. Jednak opiekuńcze państwa przyzwyczaiły ludzi, że można mieć różne dobra, bo "się należy". A należy się w większości umysłów dlatego że... fajnie by było mieć kupę kasy i nic nie robić. A przynajmniej mieć jakiekolwiek środki do życia bez względu na to, czy potrafię komuś coś sensownego swoją pracą zaofiarować. 
Bo przecież jestem człowiekiem! - i co mam z głodu zdychać, dlatego że nie nauczyłem się pracy, która aktualnie jest potrzebna?... Przecież to nie moja wina! Tak nas uczono, do takich szkół posłali nas rodzice. Tak więc teraz pozostali ludziska płaćcie na mnie.
I większość z nas po cichu tak sobie myśli, że w końcu po to jest państwo, żeby rozmaitym biedakom pomagać (takim jak ja np.). 

Jest tylko jeden drobiazg - jeśli pomaga państwo, to płacimy MY, płacą wszyscy ludzie którzy pracują, którzy muszą wstać do roboty, męczyć się w niej 8 godzin (czasem więcej), którzy później z tej roboty dostaną znacznie mniej pieniędzy dla swoich dzieci.
 I są jeszcze dwa inne drobiazgi:
- czy ów obdarowany przez pracujących jest za to wdzięczny? - to chyba rzadkość, bo nie słyszałem od ANI JEDNEJ osoby biorącej rentę, że czuje się wdzięczna, wszystkim tym, którzy swoim ciężkim wysiłkiem wypracowali te pieniądze. Słyszę tylko narzekania, że mają "za mało", że jak się z tego utrzymać... A może trzeba zmienić punkt widzenia - bo jeszcze jakieś 100 lat temu nie dostaliby NIC! Chyba, żeby sobie wyżebrali. A teraz ktoś na nich pracuje, bo wymusza to system państwowy. I ten drugi drobiazg: 
- czy ów obdarowany przez państwo (tzn. przez wszystkich pracujących) naprawdę nie może nic już z siebie dać? Chociażby w jakimś ograniczonym zakresie? A może ów obdarowany rencista (czy nawet część emerytów, bo "praca" co niektórych za komuny, to nie była prawdziwa praca, i moralnie rzecz biorąc, ów człowiek nic sobie nie wypracował) to młody "byk", który zdrowiem i możliwościami znacznie przekracza większość ciężko na niego harujących? A nawet ten prawdziwie schorowany i nawet scharowany emeryt, czy rencista - czy też nie powinien jakoś (nawet  w ograniczonym stopniu) dać jeszcze coś z siebie?... Może niech chociaż wysprząta swoje otoczenie, żeby ktoś pracujący na niego nie był rażony widokiem koszmarnego bałaganu otoczenia.

Przeciętny człowiek nie myśli w kategoriach państwa. Poza tym o nie wie (a właściwie raczej nie dowierza), że naprawdę ze swojej pracy płaci na górników, urzędników itd... Z własnej kieszeni. Nie wie, że płaci na nich wyższymi cenami produktów, większymi składkami na ZUS, a w konsekwencji niższą pensją, płaci większym bezrobociem i niepewnością pracy, bo inwestorzy są mniej chętni budować fabryki w takim państwie, gdzie urzędnicy będą więcej zabierali z pieniędzy, które uda mi się wypracować. A gdzie jest mniej firm i wybudowanych fabryk, tym mniej możliwości pracy. Gdyby ten przeciętny człowieka wziął pod uwagę, że przyczyną jego niepewności związanej z możliwością utraty pracy jest polityka podatkowa (wymuszona obdarowywaniem tego kto głośniej o to krzyczy), to mniej popierałby populistyczne rozwiązania. Pewnie też zatroszczyłby się, czy ów dotowany przez niego węgiel znajduje jakichkolwiek nabywców, czy tylko powiększa promieniotwórcze hałdy, czy opłacane przez niego armie urzędników w górniczych molochach, rzeczywiście są potrzebne. A gdyby jeszcze się rozejrzał, to pewnie znalazłby więcej osób bardziej godnych wsparcia, niż bogaci prezesi i liczni biurokraci z rozmaitych spółek skarbu państwa itp.

Jednak przeciętny człowiek myśli prosto - chcą zabrać pracę komuś tam - źle, czyli trzeba popierać wszystko co wiąże się utrzymywaniem ludzi w ich miejscach pracy - nawet gdyby ta praca była bezsensowna. Przeciętny człowiek nie wierzy, że na to wszystko płaci. On w cichości ducha wierzy, że te pieniądze po prostu znajdują się w budżecie i już. A kolejne rządy po prostu są złe, bo nie chcą "dać". 

Ale dlaczego przeciętny człowieka tak myśli?
Bo przeciętny człowiek CHCE wierzyć w pewnego rodzaju wszechmoc państwa. Bo wtedy czuje się bezpieczniej, że państwo go ochroni i obroni - wszak może właściwie wszystko... Przeciętny człowiek nie zgadza się psychicznie na niepewność, na to, że nie będzie dostawał darmo. Bo taka myśl jest temu człowiekowi nieprzyjemna. Więc ją sobie z głowy usuwa. I ostatecznie na własne życzenie zapłaci bogatym urzędasom z rozmaitych uprzywilejowanych przedsiębiorstw, spółek skarbu państwa, pasożytom przepuszczającym efekty jego pracy na Kanarach. Przeciętny człowiek jest co najwyżej niezadowolony z tego że jest źle. Ale nie wysili mózgownicy na tyle, żeby rzetelnie widzieć łańcuch przyczyn i skutków tego zła. W efekcie W DOBREJ WIERZE (a jakże!) pogarsza sytuację całego państwa i swoją.
I tak to się kręci...

A jak powinna wyglądać sensowne wsparcie państwa?

- to proste! - jeżeli jakiś zakład już rzeczywiście kwalifikuje się do pomocy i mamy się zdecydować na odbieranie pieniędzy różnym pracującym ludziom, żeby je dać do zakładu, którzy sobie nie radzi, to jako pierwsze powinny być sprawdzone:

pensje menedżerów tejże podupadającej firmy (większość z nich najczęściej wielokrotnie przekracza skromne pensje tych pracujących, którzy owych bogaczy obdarowują)
kontrakty tejże firmy i ew. powiązania firm wykonujących zlecenia z decydentami w firmie kwalifikującej się do wsparcia ( czy kolejne pieniądze wsparcia nie wesprą cwaniaczków i mafijne układy)
ilość zatrudnionych szeregowych urzędników (w porównaniu do typowego zatrudnienia w tej branży)
ilość majątku przynależnego do firmy, a leżącego odłogiem (rozmaite ośrodki wczasowe, które można sprzedać, zapisane na firmę pałacyki itp...)
ilość oczywistych działań naprawczych które mogą zostać wdrożone
rzetelność pracy menedżerów i innych zatrudnionych fachowców.

I gdy już wszystko co niepotrzebne, zostaną sprzedane, gdy wszystkie pasożytnicze stanowiska w firmie zostaną zlikwidowane, można by pomyśleć o wsparciu zakładu, który ma nadzieję w przyszłości przynosić zyski. Aby biedacy przestali w końcu wspierać bogatych cwaniaczków. Niestety, biedni ludzie w naszym kraju ciągle wspierają bogatych cwaniaków. Jak wykazują sondaże - na swoje własne życzenie..

 15 października 2003

 

 

Polityczna poprawność, czyli kpiny z rozsądku i demokracji

Ostatnio nasza telewizja zaserwowała nam kolejne "postępowe" zalecenie Unii Europejskiej - chodzi w nim o to, aby w przyszłości w parlamentach było dokładnie po 50% kobiet i 50% procent mężczyzn.

Mam kolegę, który bardzo zżyma się na różne przykłady politycznej poprawności. Do tej pory myślałem sobie "przesadza". Ale ta ostatnia dyrektywa nawiedzonych naprawiaczy wszystkiego – ruszyła także mnie.

Osobiście odczuwam tego typu zalecenie jako nawrót jakiejś formy totalitaryzmu i kpiny z rozumu ludzkiego. Wprowadzenie takiego przepisu byłoby czymś podobnym do zasady tworzenia sławetnego sejmu kontraktowego w Polsce zbliżającej się do niepodległości. Wtedy też odgórnie ustalono, że bez względu na ilość uzyskanych głosów do parlamentu musi wejść większość (dokładnie nie pamiętam, ale chyba 3/4)  kandydatów wywodzących się z PZPR. Jednym słowem zostało wyborcom powiedziane coś w stylu:
Możesz sobie myśleć co chcesz, może być tak, że wyborcy z PZPR to będą sami durnie i ludzie nieuczciwi, jednak i tak wejdą do parlamentu.

W przypadku parytetu płci byłoby w istocie wyborcom powiedziane mniej więcej coś takiego:
"nieważne, czy jakaś osoba dostanie większe, czy mniejsze poparcie, nieważne czy jest mądra, czy głupia - za Ciebie zadecydowano odgórnie - w wyborze do parlamentu naczelną zasadą jest parytet płci danej osoby". Zignorowano więc przy tym kryteria:

Mądrości
Uczciwości
Wiedzy
Doświadczenia
Predyspozycji psychicznych
itp.
itd.

Z mojego punktu widzenia jest to jakby ktoś wyborcom powiedział:
I tak jesteście durniami i nie wybierzecie nikogo sensownego. Wasze kryteria wyboru mało nas interesują. "Wybierzemy" ostatecznie kryterium nasze - z klucza.
Ja osobiście deklaruję bojkot wyborów wg omawianej ordynacji - bo niby czemu mam udawać, że robienie ze mnie durnia jest w porządku?. I to pomimo faktu, że może nawet wybrani w takich parlamentarzyści i parlamentarzystki wcale nie będą gorsi niż ci wyłonieni w aktualnych wyborach (w końcu to wcale nie trudno znaleźć ludzi na wyższym poziomie niż dzisiejsza sejmowa "elita narodu"), ale chodzi tu o inny aspekt sprawy - odczuwam, że tu ktoś nabija się ze mnie - próbuje mi wmówić, że po zabraniu mi pełnego prawa decydowania o składzie parlamentu, uzyskany wynik będzie dalej również "moim" wyborem. Otóż nie będzie. I ja to wiem. Nie chcę składać pod nim swojego podpisu.

Poza tym, takie wyrównywanie szans kobiet, robienie na siłę "sprawiedliwości" jest bezsensowne. Na tej samej zasadzie należałoby też wybierać adekwatną reprezentację:

Łysych
Cyklistów
Miłośników węży
Osób z ilorazem inteligencji poniżej 60
Chamów i pijaków
Niedostosowanych emocjonalnie
wielbicieli Britney Spears, a osobno jazzu
twórców filmów animowanych
ludzi lubiących zupę ogórkową
kupujących proszek do prania Bryza

Bo wszystkie te powyższe kryteria w podobnym stopniu jak płeć odnoszą się do sensownych wymagań wobec osób, które mają wprowadzać i tworzyć prawo - czyli - rozsądku, doświadczenia, uczciwości, wiedzy.

Zaś zasada wprowadzenia takich parytetów (bez względu na to jak szczytny cel przyświeca ich twórcom) jest typowym przykładem, jak dobre chęci powoduje absolutnie głupie i szkodliwe rozwiązanie – jest to w istocie zlekceważenie sensu demokratycznego wyboru ludzi. To także zlekceważenie wyboru opartego o kryteria przydatności na zajmowane stanowisko.

Przy czym nie twierdzę, że zawsze parytety są złe - np. gdy wybieramy kandydatów do zespołu ludowego, to angażowanie 50% kobiet, mężczyzn i 50% kobiet ma sens - tam muszą być pary do tańca, zaś parytet wpisuje się w sens działania. Ale w parlamencie - Co?... może będą obradować w parach? Jeśli jeszcze w zacisznych pokojach hotelowych na koszt państwa - to może warto by było być parlamentarzystą...

Być może sensowe są jakieś formy wyrównywania szans środowisk. Jednak są na to sposoby bez intelektualnego dawania wyborcom po twarzy. Może warto promować kobiety dając więcej darmowego czasu antenowego, może inaczej przedstawiając w mediach, ale wybór wyborców powinien być świętością. A opisane parytety są kpiną z decyzji wyborców i kropka.

I na koniec:
Osobiście nie miałbym nic przeciwko temu, aby nawet 100% wybranych osób w parlamencie było kobietami. Pod jednym wszakże warunkiem – gdyby to były osoby rzeczywiście lepsze (mądrzejsze, uczciwsze itp...) od pozostałych - i to obojętnie jakich pozostałych – kobiet, czy mężczyzn.
A jedynymi parytetami, które ewentualnie można by ostatecznie (z wielką biedą) zaakceptować, byłyby parytety inteligencji i wykształcenia (chciałoby się dopisać uczciwości, tylko nie bardzo wiadomo jak taki parytet zrealizować...). Jednak w żadnym wypadku nie powinny decydować takie cechy jak płeć, kolor włosów, wzrost, czy upodobania erotyczne - w żadnym wypadku.

16 października 2002

Refleksja nad światowym biznesem i ludzką godnością

Ostatnimi czasy, na całym świecie biznes odsłania swoje nowe oblicze - niestety jest to oblicze mało sympatyczne, wykrzywione wielką chciwością. Czy to Enron w Ameryce, czy kolejne afery zarządów firm w Polsce uświadamiają nam, że światem rządzą ludzie drapieżni i pazerni, ludzie stawiający zarobienie jeszcze paru milionów ponad powierzone im dobro, ponad głębiej pojętą ludzką godność.

Wielu nam, zwykłym szaraczkom, wydaje się to dziwne: przecież oni i tak już "mają wszystko" - głodu nie cierpią, samochodami dobrymi jeżdżą, mieszkają też luksusowo. Więc po co jeszcze szarpać, kraść, defraudować?

Myślę, że odpowiedź tkwi w czymś co umownie można by określić jako GODNOŚĆ CZŁOWIEKA. Większość owych pazernych biznesmenów ma godność jednego rodzaju - nazwijmy ją umownie GODNOŚCIĄ POZYCJI I PIENIĄDZA. Przecież oni w swoich działaniach nie walczą o chleb, ubranie mieszkanie - oni walczą o LEPSZOŚĆ. Wiadomo - w biznesie ten jest lepszy, kto ma więcej pieniędzy, więc dla tej lepszości poświęcają swoją ludzką godność w duchowym sensie tego słowa.
Dlatego budują  sobie ten "lepszy" świat - świat droższych gadżetów, wzmianek prasowych o sobie, jeszcze lepszych domów, jeszcze lepszych samochodów. Bo główną wartością i godnością tego świata jest ludzka zazdrość. O nią się biją - żeby widzieli "że mam", żeby zazdrościli, żeby się czuli gorsi. I większość rzeczywiście czuje się gorsza - ta większość - która też należy do świata rywalizacji i zazdrości. Ludzie czują się gorsi od owych finansowych drani, bo tamci "mają więcej", ale według mnie także, czują się gorsi również dlatego, że zaufali logice tego świata wartości.

Zupełnie inne wartości i prawa obowiązują w świecie Ducha - tu jesteś lepszy gdy mniej się boisz, mniej okłamujesz siebie, gdy potrafisz wytworzyć więcej PRAWDZIWEGO DOBRA. Taka lepszość jest niedostępna wspomnianym "biznesmenom", bo niewiele ma wspólnego z posiadaniem albo zazdrością otoczenia - tu po prostu trzeba BYĆ lepszym, a nie tylko BYĆ WIDZIANYM przez otoczenie jako ten lepszy.

Nie tak dawno jeden z moich kolegów spierał się ze mną, twierdząc, że gdy inni uznają mnie za lepszego, to rzeczywiście będę lepszy. Osobiście uważam, że nawet gdyby cały świat co do ostatniego człowieka (ze mną samym do spółki) uznał mnie za bohatera, a ja byłbym w istocie tchórzem, to i tak byłbym tchórzem i kropka. Jestem TYM CZYM NAPRAWDĘ JESTEM, a nie tym za kogo mnie uważają.

Poza tym oddanie ludzkiej "mądrości" (a więc często zazdrości, próżności, pazerności, głupocie) decyzji o tym jakim miałbym być naprawdę, to mało rozsądna postawa. W końcu może się zdarzyć, że będę musiał podejmować ważne decyzje zależne od tego jakim jestem - np. jeśli będę mylnie uważał, że jestem mistrzem sztuk walki i wierząc temu niezbicie, wyzwę na pojedynek prawdziwego mistrza, to skutki będą mało sympatyczne....
Dlatego gdzieś w środku, cały czas uważam, że nagi i bosy na pustyni, jestem dalej CZŁOWIEKIEM, że jeśli nie ugnę się przed pokusą sprzedaży prawdy za miedziaki, to będę miał ze sobą coś, o czym wielu wielkich tego świata może tylko pomarzyć.

Jeśli ktoś nie czuje mocy człowieczeństwa w sobie, to będzie go usilnie szukał w tym o daje mu świat - w pochlebstwach i zazdrości bliźnich, w poczuciu lepszości - bo "mam", a oni nie. Będzie jednocześnie szukał coraz to wyższego miejsca w tej drabince sukcesu - i ta rywalizacja zdecyduje o jego "wartości".
Gdyby chociaż ta rywalizacja wyłaniała rzeczywiście najlepszych, to byłby tu jakiś sens. Ale kto dzisiaj jest najczęściej "na szczycie", kto jest najbardziej podziwiany? - przygłupiaste nastolatki, serwujące nam "mądrości", że ręce, nogi opadają, bandziorowaci biznesmeni, często bez prawdziwej matury, a za to z bogatą kartoteką krzywd i oszustw, cwani politykierzy gotowi sprzedać własną matkę za lepsze miejsce na liście wyborczej. Czy takie "wartości" mają decydować o ocenie NAS, MNIE JAKO LUDZI?...
Dla mnie udzielona w duchu zgoda na takie kryteria oceny świadczyłaby przede wszystkim o tym, że NAPRAWDĘ BARDZO NISKO SIĘ CENIĘ!!!
- fakt, że jeden dupek albo drugi mogą się pysznić z powodu swoich "wyższości", mafioso będzie mnie miał za nic - bo ona ma "merca", a ja nie. Wolno mu. W końcu każdy ocenia ten świat tak jak pozwala mu jego mentalność. Jednak ja wiem swoje - wiem, że świat który buduje się na pozorach, jest światem kłamstwa. Bo gdyby wyszła cała prawda o tym jak ci ludzie zdobyli swoje dobra i co naprawdę reprezentują ich umysły, jaki jest ich wkład w rozwój ludzkości, wtedy staną się malutcy. Oni wewnątrz siebie WIEDZĄ, że oszukują. Bo wybór postawy życiowej to kwestia pewnej WIARY - wiary w moc prawdy. Czy jestem jakim jestem NAPRAWDĘ, czy całość mojej wartości jest złożona w ręce innych - zawiera się w tym jak mnie widzą?...

W odróżnieniu od postawy opartej na kłamstwie CZŁOWIEK Z DUCHA czuje, że żadne pochlebstwo czy zazdrość nie jest w stanie zmienić tego czym on jest naprawdę, żaden bogaty ubiór czy samochód nie są w stanie dodać ani ująć czegokolwiek z jego RZECZYWISTEJ WARTOŚCI. Bo przecież samochód - to nie ON, pieniądze - to też nie ON, zazdrość, czy lekceważenie okazywane przez ludzi - to tylko zewnętrzne warunki. Ale aby czuć wartość samego siebie i poczuć swoją moc ducha, trzeba mieć świadomość łączności swojego ducha z Prawdą (wiem, że to brzmi jak nadęte moralizowanie, ale nie wymyśliłem lepszego określenia...). A dodatkowo, moc ducha poczujemy tylko wtedy, gdy będziemy mieli świadomość, że potrafimy przeciwstawić się głupocie świata, że nie sprzedaliśmy swojego słowa za trochę więcej kasy, że nie potrzebujemy krygować się na lepszego niż potrzeba. Nie potrzebujemy, bo jesteśmy SILNI. Gdy czujemy, że to co uznajemy za wartość rzeczywiście pochodzi od nas i mamy na to wpływ oraz że potrafimy przyznać się przed sobą i innymi do tego jacy jesteśmy. Wtedy, w trakcie naszego życia, przynajmniej nie robimy sami z siebie durniów.
A jeśli jednak ego durnia z siebie zrobimy, to i tak zawsze coś w środku (czasem zepchnięte do podświadomości) będzie nam szeptało: "może i udało ci się tym razem udać lepszego niż jesteś, ale w środku - Ty WIESZ...". Więc nie pozostanie nic innego, tylko znowu udowadniać kolejne "lepszości", zagłuszać prawdę o sobie na nowe sposoby.

Ale jeszcze jeden aspekt owej nieuczciwości biznesowej jest dla mnie ciekawy - wpływ na gospodarkę. Bo z jednej strony ludzka chciwość i chęć wybicia się są motorem postępu - dzięki temu ludzie harują jak szaleni co przyczynia się do wzrostu gospodarczego i technicznego. Jednak ów niekontrolowany pęd do zdobycia pieniędzy za wszelką cenę odbija się dzisiaj na kondycji gospodarki - coraz mniej ludzi w USA zechce uwierzyć, że powinni zanieść swoje pieniądze na giełdę i zaufać kolejnym facetom w krawatach, że będą oni te pieniądze pomnażać. W końcu jeśli nawet pomnożą, to wylądują one na ich prywatnych menedżerskich kontach. A bez pewnego minimalnego zaufania stosunki gospodarcze staną się piekłem - każdy element działalności stanie się obiektem prawniczych ustaleń mających gwarantować uczciwość transakcji - w końcu przestaniemy tworzyć, pisać, siać i orać tylko będziemy wertować tony dokumentów prawniczych co nam przysługuje, a co od nas się wymaga. Biznes i życie zmierzają w kierunku jakiejś idiotycznej prawnej destrukcji.

 

Czy za komuny było lepiej?...

Pewnego razu dane mi było słyszeć dyskusję kilku młodych ludzi, którzy przekonywali się jak to było lepiej za komuny. Ogólnie ich rozmowy zmierzały w kierunku, że wtedy to dopiero było dobrze - każdy miał co mu było potrzeba, wszystko "było bezpłatne", "były mieszkania" za rozsądną cenę, każdy mógł sobie coś kupić, bo "miał" pieniądze.

Ludzie młodzi tak sobie myślą, bo nie przeżyli tych czasów (można ich więc częściowo zrozumieć), jednak niektórzy ludzie starsi, którzy żyli w owych czasach, też takie banialuki opowiadają (może zawiera się też w tym tęsknota za utraconą młodością...).

BON PKO
Bony PKO były zastępczą "walutą",  za czasów komunizmu w Polsce. Pełniły one rolę socjalistycznych "dolarów dla ubogich". Co prawda za granicą Polski nic nie były warte, ale można było za nie kupować w PEWEXach (Przedsiębiorstwach Eksportu Wewnętrznego). W  Pewex-ie można było kupić mniej więcej to samo co teraz w przeciętnym, niezbyt luksusowym sklepie. Było to jednak o niebo lepiej niż normalnie, bo w ówczesnym zwykłym sklepie towary widywano z rzadka i najczęściej w bardzo podłej jakości. Sens Bonów PKO był taki, że w "Polsce Ludowej" handel dolarami był nielegalny. Posiadanie ich, choć teoretycznie było dozwolone, jednak zawsze narażało na pytanie władz "skąd je masz?". Bon PKO był "legalnym" zastępnikiem dolara, utrzymującym dodatkowo kontrolę państwa nad zasobami finansowymi obywateli.
Wszystkim młodym proponuję zaś zabawę w życie na starą modłę.
Bo każdy, nawet dziś, może żyć "jak za komuny" - wystarczy tylko:
nie kupować bananów, cytrusów i innych owoców egzotycznych, kawy, lepszej herbaty, słodyczy (jeśli już, to wyłącznie raz na pół roku, te tanie i najgorszej dostępnej jakości)
kupować wędlinę wyłącznie najgorszej jakości (będzie i tak trochę lepsza niż ta za komuny, ale może gdzieś, w najgorszym sklepie się jeszcze znajdzie tak marny towar - najlepiej po okresie ważności)
po tę najtańszą i najgorszą wędlinę, cytrusy (te raz na pół roku) odstać przed sklepem średnio 1-4 godzin (w mrozie i na deszczu, jeśli trzeba)
jeśli kupować koszule albo buty, to wyłącznie te najtańsze i tandetne od najbiedniejszych handlarzy ze wschodu
kupować wyłącznie najgorszej jakości kosmetyki, ubrania, narzędzia, artykuły gospodarstwa domowego itp. (takie, jakie najgorsze można znaleźć na straganach biednych handlarzy ze wschodu)
na najtańszy samochód odkładać średnio pensję z 10 lat (potrzebna byłaby cała, bez jedzenia i ubierania się w tym czasie)
na najtańszy telewizor odkładać rok
na zakup magnetofonu, czy radia wydać kilkumiesięczną pensję
powiesić sobie w domu plakat chwalący rząd i ganiący jego przeciwników (żeby wczuć się w plakatową atmosferę owych czasów). Plakaty takie były widywane niemal wszędzie.
w celu zakupu np. najzwyklejszej (do celów tej zabawy koniecznie najgorszej z oferty) lodówki czy pralki stworzyć "listę kolejkową" (młodzi nie wiedzą pewnie co to jest...) i meldować się przed sklepem co kilka godzin (czasami tak przez wiele dni). Dopiero po odstaniu odpowiedniej ilości godzin, można będzie kupić wybrany towar.
w celu zakupu opału, lub materiałów budowlanych na wsi - posiedzieć przed sklepem kilkadziesiąt godzin - w dzień, w nocy, w deszcz, zimą, jesienią - jak leci (albo dać sporą łapówkę na tzw. przydział).
poruszać się wyłącznie po najgorzej wyglądających regionach kraju - tam gdzie brudno i biednie
nie wyjeżdżać za granicę, z wyjątkiem najbiedniejszych, najmniej atrakcyjnych krajów (polecam najbiedniejsze rejony Rumunii i Ukrainy)
w radiu i telewizji włączać najgłupsze programy o wydźwięku politycznym, wyłącznie chwalące aktualną władzę. Atrakcyjny film oglądać średnio raz na tydzień, średni - dwa razy na tydzień.
Zaprogramować wyłącznie dwa kanały telewizyjne.
liczyć się z tym, że zdobywane w trudzie mieszkanie (tandetne, choć według niektórych za komuny tak świetnie dostępne...) będzie możliwe do zasiedlenia za 15 do 30 lat (jak dobrze pójdzie, bo tyle wynosił czas oczekiwania na nie bez "znajomości") - pieniądze, może nie bardzo duże, ale też całkiem znaczące (powiedzmy relatywnie z 50% aktualnych), też będą do zakupu mieszkania potrzebne. Po wejściu do mieszkania zrobić od razu niezbędny remont w celu naprawienia gigantycznej ilości niedoróbek.
znacznie częściej pociągami i autobusami jeździć w wielkim tłoku - z nosem rozpłaszczonym na szybie.
uważać się za przestępcę w przypadku kupna np. dolarów, czy EURO
żyć w środowisku bardziej zanieczyszczonym i brudnym
dłużej odbywać służbę wojskową (2 lata bez studiów, 1 rok po studiach). W czasie tej służby należy złożyć przysięgę na wierność obcemu mocarstwu.
w przypadku bycia szczęśliwcem, któremu udało się wyjechać na Zachód mieć świadomość relacji siły nabywczej swojej pracy Kraj - Zagranica średnio jak 1 do 30 - 100 (przy zakupie chleba, masła i innych artykułów powszechnego użytku). Jednym słowem jak nie sprzedasz gdzieś okazyjnie kupionego żelazka, to o jedzeniu zapomnij... Chyba, że podłapiesz robotę na czarno.
zarabiać przez miesiąc tyle, ile robotnik na zachodzie przez kilka godzin (moja pierwsza pensja w pracy za komunizmu wyniosła 7$ - słownie siedem dolarów)
w przypadku pracy w mieście należy przynajmniej kilka w roku uczestniczyć w jakichś durnych akademiach, pochodzie itp. (czasem można się wymigać, ale "z duszą na ramieniu" i tłumacząc się idiotycznie zwierzchnikom)
pracować we wszystkie soboty (pod koniec czasów komuny pojawiły się nieliczne wolne soboty, jednak dopiero pod koniec)
w przypadku choroby związanej z koniecznością zakupienia leku nowej generacji należy ten lek ściągnąć z kraju, do którego najtrudniej jest dostać wizę. Można ew. poprosić jakąś osobę tam jadącą, aby ten lek kupiła.
ogólnie - pogodzić się z praktyczną niedostępnością 90% aktualnie możliwych do kupienia artykułów - te pozostałe 10% to część najgorszej jakości

Są też rzeczy, które (trzeba to przyznać uczciwie) za komuny były na mniej więcej na podobnym, lub czasami nawet lepszym poziomie. Oto niektóre z nich:

niewiele poprawiła się służba zdrowia - co prawda aktualnie jest trochę czyściej (i chyba jednak uprzejmiej), ale za to leki są znacznie droższe. Z drugiej strony, choć drogie, to są przynajmniej dostępne, bo za komuny jedynym sposobem dostania niektórych leków było szukanie osoby, która mogła wyjechać na Zachód i tam je kupić (pamiętam problemy z "załatwianiem" niezbędnych medykamentów). Bez tego można jeszcze było próbować leczyć się farmaceutykami o generację gorszymi, nieskutecznymi (oczywiście rządowa klinika działała na innych zasadach...). Negatywem dzisiejszej służby zdrowia jest (czego nie było za komuny) przymusowa odpłatność za niektóre obowiązkowe badania.
samowola urzędników różnych była podobna do dzisiejszej, choć nieco inaczej się objawiała.
aktualnie jest znacznie większa przestępczość pospolita - to jest fakt i kropka. System policyjny nie dawał sobie grać przestępcom na nosie, tak jak to jest aktualnie.
nie było tych kretyńskich reklam na każdym kroku (z wyjątkiem reklam aktualnej władzy i partii komunistycznej, co jednak miało mniejsze natężenie niż to co się obserwuje obecnie sumując wszelką działalność reklamową)
znacznie niższe relatywnie były ceny alkoholu i papierosów (choć te były gorszej jakości)
były stosunkowo tanie książki fachowe (dotowane przez państwo) i żółte sery (te ostatnie choć z biedą zjadliwe, to jednocześnie raczej bezsmakowe). Książki były w znacznie mniejszym wyborze i gorszej jakości edytorskiej.
ceny wynajmu mieszkać były relatywnie niższe, choć też i standard nowo budowanych mieszkań był gorszy
zakłady pracy fundowały pracownikom wczasy - zazwyczaj na dość byle jakim poziomie, ale jednak. Przyznam, że za komuny wyjazd na wczasy (krajowe) do ośrodka wczasowego był pewnym standardem, a nie luksusem - w tej dziedzinie ewidentnie się pogorszyło.
wymagania zawodowe były mniejsze - panowała zasada: "czy się stoi, czy się leży - dwa tysiące się należy", nie harowało się tak często po godzinach jak to jest aktualnie.
zazwyczaj nie trzeba było wypełniać żadnych zeznań podatkowych i w ogóle martwić się większością aktualnych podatków (pod warunkiem, że nie było się tym nielicznym wybrańcem z własną inicjatywą - np. tzw. "badylarzem", lub np. nie kupowało się np. samochodu)
w Tatrach, Bieszczadach itp. nie było żadnych biletów do parku Narodowego, mniej było ograniczeń na szlakach - chodziło się po polskich górach znacznie swobodniej (a region Zakopanego i tak się dynamicznie rozwijał).

Jednak dla mnie NAJWIĘKSZYM PLUSEM owych starych komunistycznych czasów wydaje mi się MNIEJSZA PAZERNOŚĆ i ZAZDROŚĆ widoczna wśród ludzi. W dzisiejszych czasach, niektórym pogoń za forsą zdecydowanie "odbija".

Inne kwestie:

  1. Bezrobocie - bezrobocia teoretycznie nie było. były za to "nakazy pracy" - co oznaczało, że człowiek miał obowiązek wyjechać i pracować tam, gdzie mu władza wyznaczyła (było tak nie przez cały czas komuny - jednak przez kilka lat). Powiedzcie dzisiejszym narzekającym bezrobotnym, że owszem - dostaną pracę, ale na drugim końcu kraju... - niech się tam osiedlą W dzisiejszych czasach i tak będzie lepiej niż za komuny, bo coś za te pieniądze kupią i mogą przynajmniej można w tej sprawie coś zadecydować (godzą się czy nie...).
  2. opłaty za naukę - mówi się, że teraz trzeba płacić za studia, a wtedy były darmo
    - ale przecież dziś płacimy tylko wtedy, gdy nie uda się dostać na studia bezpłatne! Akademik za komuny też nie był oczywistością. Szkolnictwo średnie jest ciągle bezpłatne (chyba, że ktoś sam chce płacić, ale dlaczego wtedy mielibyśmy mu tego zabraniać?). Za komuny jak ktoś się dostał na studia, to fakt - miał je bezpłatne, jednak jak się nie dostał, to już w ogóle nie miał szansy na zdobycie wykształcenia wyższego. Ostatecznie - to dzisiaj znacznie większy procent uczniów trafia na studia.
  3. Faktem jest też, że  nie kłuł tak w oczy tak często widok dobrobytu innych ludzi. Chorobliwym zazdrośnikom za komuny było więc "obiektywnie" lepiej.
  4. Była bardzo wąska grupa uprzywilejowanych, którzy mieli nie gorzej, a czasami nawet lepiej - należeli do nich partyjni notable, część prywatnej inicjatywy, szczęściarze, którzy podłapali kontrakt za granicą (za rok pracy tam można było żyć wygodnie w kraju przez wiele lat). Lepiej też żyło się obibokom, bo wymagania dotyczące pracy były mniejsze, więc jak ktoś miał dwie lewe ręce i pociąg do alkoholu, to go tak szybko z roboty nie wywalali..

Pozwolę sobie zakończyć prywatną konkluzją:
OGÓLNIE ZA KOMUNY WCALE NIE BYŁO LEPIEJ! 
- była gorsza jakość życia we wszystkich niemal dziedzinach, był brud i ubóstwo, korupcja urzędników nie mniejsza niż aktualnie, upokorzenia ze strony władzy totalitarnej i ogólna "bryndza".
Te towary, które dzisiaj kupuję jako "normalne" - od pasty do zębów począwszy, poprzez żywność, słodycze, ubrania, sprzęt RTV i AGD do samochodu, czy mieszkania za komuny się zdobywało za łapówki, dzięki szczęściu (bo czasami coś się "upolowało"), lub przepłacając ceny oficjalne wielokrotnie!

Nie chcę przez to powiedzieć, że się w ogóle nie dało wytrzymać (przynajmniej w znanym mi okresie lat 70-tych i 80-tych) bo "jakoś" tam się żyło, ale było biednie, smętnie i po bałaganiarsku, a dziś każdy kto ma głowę na karku i ręce do pracy ma znacznie większe szanse na w miarę sensowne ułożenie sobie życia niż np. 20 lat temu.

I jeszcze jedno. Przez to co napisałem, wcale nie chcę nikogo namawiać do głosowania na prawicę i niechęci do lewicy. To były inne czasy, inna była zarówno prawica, jak i lewica. Fakt, że rządząca wtedy PZPR występowała pod hasłami lewicy nie jest wg mnie szczególnie istotny - tak się ułożyło historycznie i to samo mogła robić, jako partia religijno - prawicowa, czy dowolna inna, gdyby tylko Lenin (a za nim Stalin) zrobił rewolucję pod hasłami prawicy. Były to czasy niewoli narzuconej obłędną ideologią i przemocy militarnej obcego mocarstwa. A jak dowodzi obserwowanie historii różnych krajów, to krzywda ludzka rozwija się tak samo dobrze pod sztandarami religii (patrz państwa islamskie, czy prawicowe różne dyktatury), jak też i jej przeciwników, pod hasłami wolności (np. za rewolucji francuskiej), jak i dyktatury, jedności i braterstwa z całą ludzkością (przykład "internacjonalizm proletariacki"). Bo krzywda i zło (ale także i dobro) wynikają z czegoś innego niż hasła polityków, politykierów i ideologów - ona tkwi w sercach i umysłach ludzi.

14 kwietnia 2002

Ruch Falun Gong, czyli prawdziwa ucieczka przed tyranią

Coraz to słyszymy o prześladowaniach chińskiego ruchu Falun Gong. W zasadzie każdego dziwi bezwzględność reżimu wobec ruchu wcale nie politycznego. No bo co może być groźnego w poczynaniach ludzi uprawiających jakiś tam typ gimnastyki. Jednak po bliższym zastanowieniu się dochodzimy do wniosku, że władcy Chińskiego Państwa mają rację - ruch ten stanowi dla reżimu ogromne zagrożenie!

Dlaczego tak? - sprawa jest złożona i jej zrozumienie wymaga skupienia, cierpliwości i wyobraźni.
- trzeba by tu sobie wyjaśnić na czym polega mechanizm władzy tyrana i powód jej sprawowania. Mało wnikliwe spojrzenie na władzę sugeruje, że jej celem jest zdobycie pieniędzy i w konsekwencji wygodne życie. I może na pierwszym etapie taki powód jest dla kandydata na tyrana ważny, jednak w istocie, na dłuższą metę chodzi tu o coś więcej, a nawet zupełnie innego - o władzę dla niej samej, o poczucie dominacji nad ludźmi, i często - o sadystyczną przyjemność sprawiania im cierpienia (lub chociażby jego możliwość). Z tymi celami powiązane są mechanizmy władzy, na czele których stoi łamanie ducha, upokarzanie. Tak właśnie - upokorzenie stanowi mechanizm sprawowania władzy - fakt ten widoczny jest już w przypadku stad zwierząt, gdzie dominujący samiec dotąd będzie gnębił słabsze osobniki, aż nie okażą mu swojej uległości. Później zaś tyran stadny dodatkowo "profilaktycznie" jeszcze tych poniżonych pognębia. A chodzi tu o to, aby poniżony zatracił granicę między tym co jest własnością jego psychiki, a tym co narzucone. Aby zatracił możliwość oceny dobra i zła, korzyści i straty, aby stał się czującym robotem, niezdolnym do działania bez zewnętrznego zaprogramowania. Dlatego władza stara się zabrać ludziom wszystko co stanowi ich własność - w wojsku odbiera się rzeczy osobiste rekrutom, hitlerowcy kazali młodym ludziom zabijać ulubione zwierzę, a stalinizm budował poczucie totalnego osaczenia. Wszystko w tym celu, aby człowiek czuł się bezradny, aby nie miał poczucia "ja", aby nie miał na czym oprzeć swojej woli, czyli aby właściwie swojej woli nie miał.
Ale wróćmy do Falun Gong - czym więc grozi ten ruch reżimowi? - ano właśnie - stanowi dlań śmiertelne zagrożenie - bo można zabrać człowiekowi dom, pieniądze, czy inne lubiane przez niego rzeczy, ale jak zabrać gimnastykę? Jak zabrać poczucie jedności z własnym ciałem i duchowe uspokojenie? - tego nie można zabrać (albo jest to na tyle trudne, że w wielu sytuacjach niewykonalne), a poczucie wyobcowania i nie posiadania nic swojego przez podwładnych jest dla władzy niezbędne. Dodatkowym zagrożeniem ruchu dla władzy był, przynajmniej w jego początkowym okresie, element jedności ludzi - całe grupy ćwiczyły razem w parkach i jednoczyły się duchowo i to na czymś innym niż poleconym przez władzę!

Jeśli reżimowi uda się zdławić ten ruch, to czy coś jeszcze może mu się oprzeć? - można swój bunt wobec zorganizowanego zła przenieść w jeszcze bardziej ukryte obszary - w dziedzinę czystego ducha - w modlitwę, we wszechogarniającą jedność z czującymi istotami. Fakt, to bardzo trudne i większości z nas na to nie stać. Jednak gdy nie będzie innego wyjścia? Gdy zabiorą ci wszystko, co widoczne, rzeczywiście wszystko co można zabrać?...- tyran będzie starał się takiej sytuacji też przeciwstawić - może np. poprzez natrętny szum informacyjny. Jednak prawdziwa, głęboka duchowość jest dla zła obszarem słabo znanym i właściwie niedostępnym.
W pewien paradoksalny sposób Chiny - ta kraina tyranii może być kolebką odnowienia ludzkości. Bo jak tu powiedzieć Europejczykowi, że ma porzucić swoje wygodne życie i skupić się maksymalnie na sprawach duchowych? - po co mu to? - jemu jest dobrze z tym co ma. Dlatego granice ludzkich możliwości przekraczane są w krajach wielkiego ucisku i to może być pierwsze źródło przemiany ludzkości.

Czasy mamy apokaliptyczne - widać to poprzez serie samobójczych zamachów (w Izraelu, w ataku na WTC), przez pogardę dla życia: swojego i innych. Ta pogarda pokazuje nam, że doszliśmy do granicy - śmierć człowieka stała się zwykłą monetą, którą jest on gotów zapłacić, na życiu przestało już wielu zależeć. To co teraz będzie nową granicą? W końcu umysł człowieka jest zaprogramowany do przekraczania granic. Czy ma ją gdzie przekroczyć?

Można powiedzieć, że samobójstwa zawsze były - czy to sepuku w Japonii, czy inne znane z historii przypadki, jednak ten stały pochód dobrowolnej śmierci w Izraelu jest czymś nowym. On każe nam się zastanowić nad tym dokąd doszliśmy? i czy mamy jeszcze dokąd podążać? Nie zdziwiłbym się, gdyby kolejnym etapem nieposłuszeństwa wobec władzy w Chinach były masowe samobójstwa z hasłami "pod taką władzą żyć nie będę...", lub innym oskarżeniem osób które sprawują tyranię.
Cóż, w podsumowaniu posłużę się cytatem: "nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, bójcie się raczej tych, którzy zabijają duszę..."  19 lutego 2002

O demokracji

Demokracja to taki ustrój, w którym odpowiednio duża i zorganizowana grupa durniów, albo cwaniaczków może przeforsować najbardziej głupią i destrukcyjną, lub wygodną dla siebie decyzję. 

Przykłady:

  1. Demokratyczne dojście Hitlera do władzy
  2. Zwiększanie wydatków budżetowych powodujących finansowanie cwanych urzędników i funkcjonariuszy władzy przez pracujące społeczeństwo
  3. Utrzymywanie w Rosji m.in. takiego absurdu jak "zakaz posiadania ziemi"
  4. Forsowanie nierealnej polityki gospodarczej w Argentynie (bardzo podobną polityką uprawia się od 10 lat w Polsce...)
  5. Utrzymywanie na Białorusi władzy Łukaszenki
  6. Utrzymywanie wielkich monopoli państwowych finansowanych przez zwykłych ludzi w wielu krajach świata.

Teoretyczną zaletą demokracji jest fakt, że ludzie poznając głupotę, złą wolę, czy niekompetencję jakiejś partii, czy innej grupy politycznej mają szansę w następnych wyborach odsunąć ją od władzy. Jednak powyższy mechanizm może nie zadziałać przynajmniej w trzech przypadkach:

  1. nadmierne umocnienie się władzy zdobytej demokratycznie nastąpi odpowiednio szybko (jak w przypadku Hitlera)
  2. ludzi i tak nie mają kogo wybrać, bo do władzy pchają się wyłącznie niewiarygodne grupy polityczne (jak to jest ostatnio w Polsce...)
  3. ośrodki kształtowania świadomości (media) są na bardzo niskim poziomie moralnym i intelektualnym oraz łatwo poddają się różnym naciskom i głupiej autocenzurze i ostatecznie nie dostarczają ludziom odpowiednio podanej informacji o istocie problemów.

Czy sam demokracja jest zła sama w sobie? - chyba nie! Jednak, żeby ona działała w kierunku poprawy życia ludzi powinna być dodatkowo zabezpieczona i inaczej realizowana niż to jest aktualnie.

Niestety dzisiaj tak jest, że w polityce wygrywa przede wszystkim ten, który zdezorientowanym ludziom ogłosi absurd najbardziej przez nich oczekiwany.